Wspólnie brońmy Polski i prawdy! Wesprzyj nas

Wyznania nawróconego leminga. "Jestem jednym z młodych, wykształconych, z wielkich miast"

Czytaj więcej 50% taniej
Subskrybuj

Jestem jednym z młodych, wykształconych, z wielkich miast. Mam 34 lata, skończyłem SGH, pracuję w Warszawie. Głosuję na PiS.

Przez dziesięć lat głosowałem na Platformę. Pierwszy raz w 2001 roku, gdy w moim pierwszym i ostatnim artykule w „Gazecie Wyborczej” dałem wyraz moich autentycznych wtedy przekonań, pisząc: „Unia Wolności i Platforma Obywatelska, które jako jedyne nieśmiało próbują odwrócić uwagę wyborców od świecących pudełek i zaczynają sprzedawać produkty solidne, dobrze zaprojektowane i sprawdzone w innych krajach, ale na razie zbyt kosztowne dla przeciętnego obywatela, są w tym wyścigu z góry skazane na niepowodzenie.”

Ironią losu jest, że na łamach tej samej „GW” doczekałem się polemiki ze strony senatora AWS Stefana Niesiołowskiego. Jako doświadczony polityk, który z przerażeniem odkrywa, że w moim nieukształtowanym jeszcze światopoglądowo młodym umyśle mogą czaić się (o zgrozo!) zalążki liberalnego odchylenia, senator z troską i przenikliwością uświadomił mi zagrożenia ze strony świeżego jeszcze na politycznej scenie organizmu.

„Fałszywe przesłanki prowadzą do fałszywych wniosków. Twierdzenie, że Platforma "próbuje odwrócić uwagę wyborców od świecących pudełek i zaczyna sprzedawać produkty solidne", dowodzi, że autor jest zwolennikiem tego ugrupowania. Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie. Platforma jest przede wszystkim wielką mistyfikacją (…). Platforma celowo prezentuje brak stanowiska we wszystkich ważnych kwestiach społecznych i ekonomicznych, a zwłaszcza politycznych oraz w sporach ideowych (…) Nie przeszkadza jej to wmawiać społeczeństwu, że jest tą upragnioną "nową jakością". W dodatku Platforma, kwestionując celowość istnienia partii politycznych, postulując likwidację Senatu i zmniejszenie liczby posłów, toruje drogę populizmowi i demagogii. W istocie jest takim "świecącym pudełkiem" - mamy do czynienia z elegancko opakowaną recydywą tymińszczyzny lub nowym wydaniem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, której kilku liderów znakomicie się odnalazło w PO.” (Stefan Niesiołowski, „Świecące pudełko”, Gazeta Wyborcza (GW nr 219, 19.IX 2001 r.)

W 2005 roku ponownie oddaję głos na Platformę, ale dwóch walczących wtedy ze sobą partii w zasadzie nie odróżniałem od siebie. Z tamtego czasu pamiętam głównie zaskoczenie i rozczarowanie fiaskiem koalicji PO-PiS. Pamiętam słowa Dorna o lekarzach puszczonych w kamasze. Celebryckie rządy Marcinkiewicza ze słynnym „Yes, yes, yes” i potańcówkami na studniówkach. Niesmak, gdy Andrzej Lepper zostaje wicepremierem. I coraz większy opór przeciwko braciom Kaczyńskim w mediach.

W kwietniu 2007 wynotowuję w dzienniku fragment artykułu wstępnego red. Baczyńskiego z wielkanocnego numeru „Polityki”. Mam wrażenie że ten fragment odpowiada ówczesnemu stanowi umysłów znacznej części społeczeństwa. Mojemu na pewno. Większość komentarzy w mediach, które śledzę w tym czasie, również utrzymana jest w podobnym tonie.

„To już nasza druga Wielkanoc pod rządami Dwóch Braci. (…) Braciom udało się skłócić wiele środowisk, wnieść do polskiego życia politycznego klimat podejrzliwości, pomówień, brutalnych oskarżeń, pogardy. Zastanawialiśmy się często przez ten rok, dlaczego tak łatwo dało się tylu ludzi zarazić obsesjami Jarosława i Lecha Kaczyńskich, dlaczego tak łatwo przyjęli oni mroczną wizję świata, zaludnionego agentami, sługusami obcych interesów, wrogami wewnętrznymi i zewnętrznymi, gdzie nic nie jest takie jak wygląda, bo niemal za każdym człowiekiem i każdą jego reakcją tkwi jakaś ukryta, na ogół podła, i intencja. (…) Odkryć i zwalczyć w sobie Kaczyńskich – to może być piękny początek wychodzenia z mrocznego snu IV RP.”

We tym samym roku rozpoczynam pracę w ekskluzywnej firmie doradczej. Jeden z najlepszych biurowców w centrum Warszawy, co tydzień sushi w modnej restauracji, szkolenia w Niemczech, dobre pieniądze, słowem – przyszła elita kraju. I ja, chłopak z małego miasteczka, który za wszelką cenę stara się im dorównać, stać się jednym z nich, dostosować się do ich poglądów. I chociaż szybko odkrywam, że moi koledzy – wszyscy, bez wyjątku – w zasadzie nie mają własnych poglądów, a tylko zestaw sloganów jakby żywcem wyjętych z „Gazety”, to wtedy jeszcze nie mam odwagi się im przeciwstawić. Pogardliwe żarty z Kaczorów i moherów (bo zwykle to zestawienie występuje wspólnie) są elementem niepisanego kodu, niemalże częścią niepisanego profilu pożądanego pracownika korporacji, biletem wstępu do towarzystwa, warunkiem uznania za swojego. Drwiny z „kurdupli” są elementem procesu inicjacji, a ten, kto w bardziej dosadny, wulgarny sposób potrafi dowalić Braciom, zyskuje dodatkowe punkty. Z perspektywy czasu nazwałbym pewnie ten okres konformizmem, wtedy z łatwością przyjmowałem cudze poglądy jako swoje nie tylko dlatego, że to się społecznie opłacało, ale również dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie miałem innych. W 2007 roku zamiast „Wyborczej” czytam już „Dziennik”, a powtarzane często przez Krasowskiego i Michalskiego tezy o modernizacji i „ciepłej wodzie w kranach” trafiają mi do przekonania. TVN24 pozostaje wtedy jeszcze dla mnie wzorem obiektywizmu i profesjonalizmu. Nic dziwnego, że w moich zapiskach z tamtego okresu odnajduję następujące słowa: „Jeżeli jest coś, co rzeczywiście różnicuje, co rzeczywiście pozwala podjąć decyzję – jest to język. Język PO i język PiS-u, Samoobrony i LPR-u. Język dialogu albo nienawiści. Pozytywny albo negatywny. Skupiony na przyszłości albo na przeszłości. Wizja rozwoju albo wizja kary. Porozumienie albo wykluczenie. Tak – język wystarczy, aby dokonać wyboru.”

Przedterminowe wybory jesienią 2007 są zaskoczeniem, ale przez długi czas nie wierzę, aby Kaczyńscy mogli w nich oddać władzę. Przełomem jest dopiero słynna debata, w której Donald Tusk dokonuje rzeczy, wydawałoby się wtedy niemożliwej – nokautuje wszechpotężnego Prezesa. Jestem pełen podziwu dla jego retorycznej zręczności, ale wtedy uważam również, że polska polityka potrzebuje dokładnie takiego polityka jak Tusk – lidera, który swoją osobowością potrafi dać energię do działania milionom Polaków. Platforma Obywatelska wydaje mi się partią, która będzie mogła stworzyć mój ideał państwa – małego liczbą urzędników, ale sprawnie zarządzanego, przyjaznego dla przedsiębiorców i obywateli, ograniczającego biurokrację i obciążenia podatkowe, skutecznie modernizujące kraj, budującego trwałe i pozytywne relacje z zagranicznymi partnerami. Swój głos w wyborach oddaję na PO bez szczególnego namysłu. Dopiero kilka lat zajmie mi uświadomienie sobie, jak wielki popełniłem wtedy błąd. Gdy podczas wyborczego wieczoru Tusk wypowiada słynne słowa o polityce miłości, wzruszenie ściska mi gardło.

Lata 2008-2009 to dla mnie okres małej stabilizacji, w której jedynym istotnym problemem jest kurs franka i rata kredytu. Gdy kojąca opowieść Tuska o zielonej wyspie zbiega się w czasie z względną stabilizacją złotego, przyjmuję to z ulgą. Polityka jest gdzieś z boku, nie kibicuję wtedy szczególnie istotnie żadnej ze stron, nawet afera hazardowa nieszczególnie mnie obchodzi. Platforma ma w sondażach powyżej 50% i wydaje się, że będzie rządzić wiecznie. Gazety są pełne artykułów o post-polityce.

Dopiero 10 kwietnia i Smoleńsk zmienia wszystko, a i ja się radykalizuję. Pasjami czytam blogi tropiące kolejne luki w oficjalnym śledztwie i przynoszącego coraz to nowe, chociaż coraz częściej sprzeczne ze sobą dowody na zamach. Gdy przynoszę do domu „Gazetę Polską”, przerażona teściowa ściszonym głosem pyta „Czy to drugi obieg”? Po kilku miesiącach z Salonu24 przenoszę się na Facebook, a później Twitter. Z zaskoczeniem odkrywam, jak wiele poznanych tam osób ma również radykalne poglądy. Z żarliwością rewolucjonisty przekonuję moich nowych i starych znajomych, że 10.IV obnażył całą prawdę o ustroju, w którym żyjemy, że komunizm nie upadł, tylko się przeobraził, że znów zostaliśmy sami jak w ’39, że Zachód i Rosja znów porozumieli się za naszymi plecami i że to wszystko wkrótce skończy się jeżeli nie kolejnymi rozbiorami, to utratą niepodległości na pewno.

Mijają miesiące, a moje polityczne wahadło znów zaczyna przechylać się w stronę centrum. Coraz bardziej irytuje mnie patos i egzaltacja na prawicy, obficie podlewana patriotyczno-narodowo-mesjanistycznym sosem. Dochodzę do wniosku, że nie jest sztuką przemaszerować z pochodniami ulicami stolicy, w legalnie zarejestrowanym marszu wykrzykując slogany o zdrajcach Ojczyzny. Nie jest sztuką napisać egzaltowany wiersz albo artykuł, aby przez chwilę ogrzać się w blasku cudzego cierpienia. Nie jest sztuką nieszczęście i katastrofę podnieść do rangi wartości samoistnej, obwieszczając zdumionego światu, że wprawdzie jako naród niczego istotnego w ostatnich latach nie osiągnęliśmy, ale za to jak wspaniale cierpimy. Nie jest sztuką uczynić ze Smoleńska jedyną markę narodową, jaką potrafimy stworzyć. Nie jest sztuką budować pomniki, gdy nie potrafimy nawet porządnie zbudować autostrad.

Prawo i Sprawiedliwość nie jest partią moich marzeń. Daleko mi od Rymkiewicza czy Wencla nazywających przeciwników politycznych zdrajcami czy kolaborantami. W przeciwieństwie do wielu po prawej stronie nie uważam dalszych rządów PO za zagrożenie dla suwerenności państwa. A jednak, po czterech latach, nie widzę żadnego powodu, aby na PO zagłosować. Platforma Obywatelska poraża mnie swoją nieudolnością, swoją nieumiejętnością wyznaczania celów, planowania projektów, realizacji zadań – słowem, wszystkiego, co w przeciętnej korporacji jest warunkiem zatrudnienia kandydata na stanowisko średniego szczebla, o menedżerskim nie wspominając. Ale to nie jest główny powód, dla którego już nigdy nie zagłosuję na Platformę, głównym jest nieprawdopodobny wręcz cynizm i hipokryzja obecnej ekipy. Tak jak całkiem niedawno, gdy rok po katastrofie smoleńskiej, rzecznik rządu pisze na Twitterze: „Polacy doceniają spokój i poczucie bezpieczeństwa, jakie daje PO.”. Gdy premier rządu w prasowym wywiadzie mówi, że nie ma z kim przegrać. Gdy prezydent Rzeczpospolitej mówi „Nie wolno wynosić sporów na zewnątrz”, tydzień po nocie MSZ do Watykanu. Czytam znów słowa „Platforma jest przede wszystkim wielką mistyfikacją” – i po dziesięciu latach trudno mi nie przyznać Niesiołowskiemu racji.

Głosuję na PiS, bo wierzę, że w polityce ważna jest równowaga sił. Że niezdrowa jest sytuacja, w której jedna partia bierze wszystko, i może sprawować swoje rządy w niemal niczym ograniczony sposób. Nawet pomimo niewielkiej wiary, że PiS jest w stanie wygrać większością pozwalającą na samodzielną władzę, uważam że PiS należy wzmocnić, aby stał się opozycją z którą należy się poważnie liczyć. Szczególnie w sytuacji, w której inne możliwe konfiguracje – PO z SLD lub PO z Palikotem, niosą zagrożenie w postaci nowych praw sprzecznych z moim światopoglądem. Słowem – głosuję na PiS nie dlatego, że wierzę w ich wygraną, ale dlatego, że tylko silny PiS będzie w stanie powstrzymać sojusz PO z lewicą.

Nie zapominam też, że PiS był jedyną partią, która realnie obniżyła mojej osobiste podatki. Po obecnej ekipie rządzącej nie spodziewam się już niczego, co mogłoby dać jakąkolwiek korzyść mi i mojej rodzinie. Przeciwnie – szybko rosnące, gigantyczne zadłużenie kraju każe mi się raczej obawiać o poziom przyszłych emerytur, a także o jakość życia moich dzieci za kilkanaście lat. Obietnica wyciągnięcia z bankrutującej Europy 300 mld złotych wydaje mi się tylko próbą przekupienia elektoratu, żałosną marchewką dla naiwnych. Hasło „Polska w budowie” odczuł na własnej skórze każdy, kto próbował przejechać z Warszawy do Katowic przez Piotrków.

W przeciwieństwie do Jakuba Wojewódzkiego (nazywanie 48-latka „Kubą” wydaje mi się dość śmieszne), nie boję się PiS. Czytam właśnie książkę Jarosława Kaczyńskiego „Polska naszych marzeń” i przekonuje mnie jego wizja Polski nowoczesnej, podmiotowej i silnej, chociaż wiem, że jego ewentualne zwycięstwo znów wywoła wściekły opór. Wiem, że w mojej grupie społecznej, powszechnie nazywanej lemingami, głosowanie na PO jest naturalnym odruchem, a publiczne przyznanie się do głosowania na PiS nadal (chociaż o wiele mniej niż jeszcze kilka lat temu) traktowane jest jako odstępstwo i oszołomstwo. Ale cóż – jak mawiał Herbert – lepiej płynąć pod prąd, bo to przynajmniej wyrabia mięśnie.

Przemek Piętak, "Wyznania nawróconego leminga", Salon24.pl, 5 października 2011 r.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych

Używasz przestarzałej wersji przeglądarki Internet Explorer posiadającej ograniczoną funkcjonalność i luki bezpieczeństwa. Tracisz możliwość skorzystania z pełnych możliwości serwisu.

Zaktualizuj przeglądarkę lub skorzystaj z alternatywnej.

Quantcast