Wydawało się, że gorzej już być nie mogło, a jednak… Po zmianie warty w Białym Domu i w Urzędzie kanclerskim, w stosunkach RFN-USA nastąpiła całkowita zapaść. Prezydent George Bush i kanclerz Gerhard Schröder spotkali się parokrotnie, ale na ulicach towarzyszył im antyamerykański amok. Gdy Bush gościł w Berlinie, wielotysięczny tłum znów przywlókł transparenty: „Amis go home!”, uaktualnione o „Fuck Bush!” itp. O ile Kohl, niezależnie od zgłoszonych przez niego aspiracji Niemiec na ogólnoświatowej scenie polityki, starał się nie podcinać transatlantyckich więzi, o tyle jego następca poszedł na całość: jako pierwszego mówcę z zagranicy Schröder zaprosił do odbudowanego Reichstagu w Berlinie Władimira Putina i - ku osłupieni Ameryki oraz samego gościa z Moskwy - po raz pierwszy nazwał Rosję „strategicznym partnerem Niemiec”. W późniejszych latach kanclerz lewicy (SPD) usiłował też sklecić z prezydentem Francji Jacquesem Chirakiem nową, jawnie antyamerykańską oś Berlina-Paryża i Moskwy. Jedno z głównych haseł tej „trojki” brzmiało: „Dość jednowładztwa USA”.
W szczytowym momencie tego „przymierza”, które doprowadziło do pęknięć między tzw. starą i nową Europą, Schröder i jego nowi przyjaciele podważali nawet sens istnienia NATO.
Po przejęciu władzy przez Angelę Merkel nastąpiła kolejna zmiana kursu w polityce Niemiec: wprawdzie pani kanclerz podtrzymała postulat Kohla i Schrödera dotyczący włączenia RFN do grona stałych członków Rady Bezpieczeństwa, uznała to jednak za „cel perspektywiczny” i nie wpisała go do programu wielkiej koalicji rządowej (chadeków z socjaldemokratami, CDU/CSU-SPD). Merkel niemal natychmiast zaprosiła Busha do nadbałtyckiego Strzałowa (Stralsund), gdzie prezydent dostał „w prezencie od mieszkańców” marynowane śledzie (udawał, że je zjada prosto z beczki), a potem pojechali z Merkel do wioski Trinwillershagen na dziczyznę upichconą na grillu, i stosunki transatlantyckie znów wróciły do normy. Zachwycony Bush wymasował nawet publicznie obojczyk pani kanclerz na ich późniejszym spotkaniu na szczycie G-7 i Rosji w Petersburgu…
I znów było miło. Merkel wraz mężem Joachimem Sauerem podjęli podczas prywatnej wizyty Busha z żoną Laurą w rządowym domu gościnnym na Zamku Meseberg, i przy każdej okazji nie szczędzili sobie duserów. Ocieplenie leżało w obopólnym interesie; pominąwszy inny stosunek kanclerz pochodzącej z byłej NRD do Rosji w porównaniu z rusofilem Schröderem, Niemcy chcieli robić geszefty za oceanem, a i Biały Dom wolał mieć RFN, jako najbardziej wpływowy, najbogatszy kraj w Europie po swej stronie. Stany Zjednoczone pogodziły się z myślą, że zjednoczone republiki to już nie „karzeł”, którego można zlekceważyć.
Nic więc w tym dziwnego, że jednym z najważniejszych punktów programu w kampanii wyborczej Baracka Obamy był wypad właśnie do Berlina. Jeszcze nie prezydent chciał przemawiać przy Bramie Brandenburskiej, jednak kanclerz Merkel wyznaczyła mu inne miejsce: pod Kolumną Zwycięstwa, upamiętniajacą pokonanie przez Prusy Danii, Austrii i Francji. (Na marginesie, kolumnę tę podwyższono na polecenie Hitlera, a podczas walki o Berlin to polscy żołnierze zatknęli na niej biało-czerwone flagi.) Był to nieistotny zgrzyt, acz mający dla przyszłego prezydenta USA swą wymowę: nie będziesz robił u nas, co zechcesz. Prezydent Obama i tak starał się zachować Niemcy pod daleko idącą kontrolą (skandal z podsłuchiwaniem przez amerykańskie służby telefonów niemieckich polityków, w tym prywatnych komórek Merkel), ale dokładał starań, aby na każdym kroku dowartościowywać „niemieckich przyjaciół”, jak podkreślał, „najważniejszych sojuszników USA w Europie”.
Ot, taki zakup kontrolowany. Jego następca Donald Trump nie bawi się w konwenanse, podczas pierwszego, kurtuazyjnego spotkania z Merkel nie chciał nawet na użytek fotoreporterów podać jej ręki, zaś później publicznie strofował Niemcy za nadwyżkę w handlu z USA, jednak - jak można się spodziewać - i ta „twarda” postawa z czasem zmięknie. Już mięknie: po przedwyborczym wystąpieniu Merkel w bawarskim namiocie piwnym, w którym stwierdziła eufemistycznie, że „epoka, w której mogliśmy w pełni polegać na innych, do pewnego stopnia dobiegła końca”, czego „doświadczyła w ostatnich dniach”, więc Europa musi teraz „wziąć swój los we własne ręce”, rzecznik prezydenta Sean Spicer skomentował wczoraj przewrotnie: „To wspaniale, że Europejczycy swój los chcą wziąć w swoje ręce”…
Jeśli ktoś się spodziewa, że oto następuje koniec powojennego, dotychczasowego układu sił na Zachodzie, ten jest w błędzie. Wszystko, co się dzieje, jest - że posłużę się słowami Merkel - „do pewnego stopnia” przewidywalne. Dysonanse na linii Bonn/Berlin-Waszyngton od upadku żelaznej kurtyny i chwili zjednoczeniu Niemiec również są „do pewnego stopnia” przewidywalne. Dochodziło do nich już lata temu, zarówno na tle ignorowania przez USA ustaleń z konferencji klimatycznej w Kioto jak i z powodu dysproporcji w wymianie handlowej - to dziś nic nowego… Jaki więc był cel dygresji Merkel skierowanej z namiotu piwnego w Barwarii do USA?
Kanclerz ubiegająca się o reelekcję dała sygnał, że potrzebuje europejskiej jedności, które to hasła umożliwiły prezydentowi Emmanuelowi Macronowi zdobycie Pałacu Elizejskiego. Stwierdzenie Merkel, że „nie ma nieograniczonych gwarancji bliskiej współpracy z nami, z Europą - dlatego jestem przekonana, że Europa i Unia Europejska muszą nauczyć się w przyszłości brać na siebie więcej odpowiedzialności”, jest wszakże tyle uzasadnione, co życzeniowe. Choćby dlatego, że ironiczne pytanie sprzed czterdzistu laty byłego sekretarza stanu i byłego doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa Henry’ego Kissingera o numer telefonu do ministra spraw zagranicznych Europy wciąż pozostaje aktualne. Co prawda numer telefonu do „szefowej unijnej dyplomacji” jest, tylko unijnej polityki zagranicznej jak nie było, tak nie ma, i w przewidywalnej przyszłości nie będzie. Dopóki Europa jest areną ścierania się różnych wpływów i interesów, dopóty w seferze polityki obronnej pozostanie zdana na sojusz z USA. Poza tym, Amerykanie, podobnie jak Francuzi, niezależnie od wszelkich deklaracji o przyjaźni i partnerstwie, mają do Niemiec ograniczone zaufanie i zamiast silnych Niemiec wolą silną Europę. Ma rację kanclerz Merkel, która stwierdziła przy bawarskim piwie, że byłoby „naiwne polegać zawsze na innych przy rozwiązywaniu lokalnych problemów”…, co powinni wziąć sobie do serc również nasi politycy.
Merkel jest wytrawnym graczem. Nie podważa otwarcie bilateralnych ani europejskich relacji z USA, ale i nie bez powodu nadmienia o chęci naprawy stosunków z Rosją „w miarę możliwości”. Potrafi grać równocześnie na kilku fortepianach. Choć w sprawach polityki gospodarczej i finansowej Niemcy różnią się z Francją w wielu punktach, to jednak zdają sobie sprawę, że bez niej jakiekolwiek poważniejsze zmiany w Europie nie są możliwe. Nie wykluczają jednak również „trzęsienia ziemi”, czego dowodem było opracowywanie po cichu przez ekspertów rządu federalnego wariantów bez udziału Francji na marginesie kryzysu euro.
Dygresja Merkel pod adresem USA-Trumpa dla jednych nie ma większego znaczenia, dla innych, jak np. byłego ambasadora RFN w Londynie i w Waszyngtonie, a następnie głównego aranżera Monachijskiej Konferencji Polityki Bezpieczeństwa Wolfganga Ischingera, stanowią zwiastun „uniezależniania się od USA”. Ten ostatni „wniosek” jest grubo przesadzony, także w kategoriach niemieckiej Realpolitik. Zapewne sam Ischinger zdaje sobie z tego sprawę i ma świadomość, że rozpowszechniane tego rodzaju opinii przez niemieckie media też czemuś służy… Jednakże, podoba się komuś czy nie, prędzej czy później kurz opadnie, amerykańscy i niemieccy politycy znajdą wspólny język i sinusoida ich relacji znów pójdzie w górę, o czym warto pamiętać także w doraźnym i perspektywicznym kształtowaniu naszej polityki zagranicznej…
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Wydawało się, że gorzej już być nie mogło, a jednak… Po zmianie warty w Białym Domu i w Urzędzie kanclerskim, w stosunkach RFN-USA nastąpiła całkowita zapaść. Prezydent George Bush i kanclerz Gerhard Schröder spotkali się parokrotnie, ale na ulicach towarzyszył im antyamerykański amok. Gdy Bush gościł w Berlinie, wielotysięczny tłum znów przywlókł transparenty: „Amis go home!”, uaktualnione o „Fuck Bush!” itp. O ile Kohl, niezależnie od zgłoszonych przez niego aspiracji Niemiec na ogólnoświatowej scenie polityki, starał się nie podcinać transatlantyckich więzi, o tyle jego następca poszedł na całość: jako pierwszego mówcę z zagranicy Schröder zaprosił do odbudowanego Reichstagu w Berlinie Władimira Putina i - ku osłupieni Ameryki oraz samego gościa z Moskwy - po raz pierwszy nazwał Rosję „strategicznym partnerem Niemiec”. W późniejszych latach kanclerz lewicy (SPD) usiłował też sklecić z prezydentem Francji Jacquesem Chirakiem nową, jawnie antyamerykańską oś Berlina-Paryża i Moskwy. Jedno z głównych haseł tej „trojki” brzmiało: „Dość jednowładztwa USA”.
W szczytowym momencie tego „przymierza”, które doprowadziło do pęknięć między tzw. starą i nową Europą, Schröder i jego nowi przyjaciele podważali nawet sens istnienia NATO.
Po przejęciu władzy przez Angelę Merkel nastąpiła kolejna zmiana kursu w polityce Niemiec: wprawdzie pani kanclerz podtrzymała postulat Kohla i Schrödera dotyczący włączenia RFN do grona stałych członków Rady Bezpieczeństwa, uznała to jednak za „cel perspektywiczny” i nie wpisała go do programu wielkiej koalicji rządowej (chadeków z socjaldemokratami, CDU/CSU-SPD). Merkel niemal natychmiast zaprosiła Busha do nadbałtyckiego Strzałowa (Stralsund), gdzie prezydent dostał „w prezencie od mieszkańców” marynowane śledzie (udawał, że je zjada prosto z beczki), a potem pojechali z Merkel do wioski Trinwillershagen na dziczyznę upichconą na grillu, i stosunki transatlantyckie znów wróciły do normy. Zachwycony Bush wymasował nawet publicznie obojczyk pani kanclerz na ich późniejszym spotkaniu na szczycie G-7 i Rosji w Petersburgu…
I znów było miło. Merkel wraz mężem Joachimem Sauerem podjęli podczas prywatnej wizyty Busha z żoną Laurą w rządowym domu gościnnym na Zamku Meseberg, i przy każdej okazji nie szczędzili sobie duserów. Ocieplenie leżało w obopólnym interesie; pominąwszy inny stosunek kanclerz pochodzącej z byłej NRD do Rosji w porównaniu z rusofilem Schröderem, Niemcy chcieli robić geszefty za oceanem, a i Biały Dom wolał mieć RFN, jako najbardziej wpływowy, najbogatszy kraj w Europie po swej stronie. Stany Zjednoczone pogodziły się z myślą, że zjednoczone republiki to już nie „karzeł”, którego można zlekceważyć.
Nic więc w tym dziwnego, że jednym z najważniejszych punktów programu w kampanii wyborczej Baracka Obamy był wypad właśnie do Berlina. Jeszcze nie prezydent chciał przemawiać przy Bramie Brandenburskiej, jednak kanclerz Merkel wyznaczyła mu inne miejsce: pod Kolumną Zwycięstwa, upamiętniajacą pokonanie przez Prusy Danii, Austrii i Francji. (Na marginesie, kolumnę tę podwyższono na polecenie Hitlera, a podczas walki o Berlin to polscy żołnierze zatknęli na niej biało-czerwone flagi.) Był to nieistotny zgrzyt, acz mający dla przyszłego prezydenta USA swą wymowę: nie będziesz robił u nas, co zechcesz. Prezydent Obama i tak starał się zachować Niemcy pod daleko idącą kontrolą (skandal z podsłuchiwaniem przez amerykańskie służby telefonów niemieckich polityków, w tym prywatnych komórek Merkel), ale dokładał starań, aby na każdym kroku dowartościowywać „niemieckich przyjaciół”, jak podkreślał, „najważniejszych sojuszników USA w Europie”.
Ot, taki zakup kontrolowany. Jego następca Donald Trump nie bawi się w konwenanse, podczas pierwszego, kurtuazyjnego spotkania z Merkel nie chciał nawet na użytek fotoreporterów podać jej ręki, zaś później publicznie strofował Niemcy za nadwyżkę w handlu z USA, jednak - jak można się spodziewać - i ta „twarda” postawa z czasem zmięknie. Już mięknie: po przedwyborczym wystąpieniu Merkel w bawarskim namiocie piwnym, w którym stwierdziła eufemistycznie, że „epoka, w której mogliśmy w pełni polegać na innych, do pewnego stopnia dobiegła końca”, czego „doświadczyła w ostatnich dniach”, więc Europa musi teraz „wziąć swój los we własne ręce”, rzecznik prezydenta Sean Spicer skomentował wczoraj przewrotnie: „To wspaniale, że Europejczycy swój los chcą wziąć w swoje ręce”…
Jeśli ktoś się spodziewa, że oto następuje koniec powojennego, dotychczasowego układu sił na Zachodzie, ten jest w błędzie. Wszystko, co się dzieje, jest - że posłużę się słowami Merkel - „do pewnego stopnia” przewidywalne. Dysonanse na linii Bonn/Berlin-Waszyngton od upadku żelaznej kurtyny i chwili zjednoczeniu Niemiec również są „do pewnego stopnia” przewidywalne. Dochodziło do nich już lata temu, zarówno na tle ignorowania przez USA ustaleń z konferencji klimatycznej w Kioto jak i z powodu dysproporcji w wymianie handlowej - to dziś nic nowego… Jaki więc był cel dygresji Merkel skierowanej z namiotu piwnego w Barwarii do USA?
Kanclerz ubiegająca się o reelekcję dała sygnał, że potrzebuje europejskiej jedności, które to hasła umożliwiły prezydentowi Emmanuelowi Macronowi zdobycie Pałacu Elizejskiego. Stwierdzenie Merkel, że „nie ma nieograniczonych gwarancji bliskiej współpracy z nami, z Europą - dlatego jestem przekonana, że Europa i Unia Europejska muszą nauczyć się w przyszłości brać na siebie więcej odpowiedzialności”, jest wszakże tyle uzasadnione, co życzeniowe. Choćby dlatego, że ironiczne pytanie sprzed czterdzistu laty byłego sekretarza stanu i byłego doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa Henry’ego Kissingera o numer telefonu do ministra spraw zagranicznych Europy wciąż pozostaje aktualne. Co prawda numer telefonu do „szefowej unijnej dyplomacji” jest, tylko unijnej polityki zagranicznej jak nie było, tak nie ma, i w przewidywalnej przyszłości nie będzie. Dopóki Europa jest areną ścierania się różnych wpływów i interesów, dopóty w seferze polityki obronnej pozostanie zdana na sojusz z USA. Poza tym, Amerykanie, podobnie jak Francuzi, niezależnie od wszelkich deklaracji o przyjaźni i partnerstwie, mają do Niemiec ograniczone zaufanie i zamiast silnych Niemiec wolą silną Europę. Ma rację kanclerz Merkel, która stwierdziła przy bawarskim piwie, że byłoby „naiwne polegać zawsze na innych przy rozwiązywaniu lokalnych problemów”…, co powinni wziąć sobie do serc również nasi politycy.
Merkel jest wytrawnym graczem. Nie podważa otwarcie bilateralnych ani europejskich relacji z USA, ale i nie bez powodu nadmienia o chęci naprawy stosunków z Rosją „w miarę możliwości”. Potrafi grać równocześnie na kilku fortepianach. Choć w sprawach polityki gospodarczej i finansowej Niemcy różnią się z Francją w wielu punktach, to jednak zdają sobie sprawę, że bez niej jakiekolwiek poważniejsze zmiany w Europie nie są możliwe. Nie wykluczają jednak również „trzęsienia ziemi”, czego dowodem było opracowywanie po cichu przez ekspertów rządu federalnego wariantów bez udziału Francji na marginesie kryzysu euro.
Dygresja Merkel pod adresem USA-Trumpa dla jednych nie ma większego znaczenia, dla innych, jak np. byłego ambasadora RFN w Londynie i w Waszyngtonie, a następnie głównego aranżera Monachijskiej Konferencji Polityki Bezpieczeństwa Wolfganga Ischingera, stanowią zwiastun „uniezależniania się od USA”. Ten ostatni „wniosek” jest grubo przesadzony, także w kategoriach niemieckiej Realpolitik. Zapewne sam Ischinger zdaje sobie z tego sprawę i ma świadomość, że rozpowszechniane tego rodzaju opinii przez niemieckie media też czemuś służy… Jednakże, podoba się komuś czy nie, prędzej czy później kurz opadnie, amerykańscy i niemieccy politycy znajdą wspólny język i sinusoida ich relacji znów pójdzie w górę, o czym warto pamiętać także w doraźnym i perspektywicznym kształtowaniu naszej polityki zagranicznej…
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/342208-zwiazek-hamburgera-z-hamburgiem-predzej-czy-pozniej-politycy-usa-i-niemiec-znajda-wspolny-jezyk?strona=2