Między Niemcami a Stanami Zjednoczonymi jest źle. Najpierw nowy prezydent USA Donald Trump nie chciał podać ręki kanclerz Angela Merkel podczas ich pierwszego spotkania w Białym Domu, a po rozmowach z amerykańskim gościem w Brukseli i na szczycie G-7 w Teorminie, szefowa niemieckiego rządu podsumowała, że nie polega już na USA. Co się dzieje?
Generalnie, nic nowego. Graficzny wykres transatlantyckich stosunków Niemiec od chwili zjednoczenia wyglądałby jak sinusoida: raz lepiej, raz gorzej. Teraz nastała chwila, gdy jest gorzej, lecz nie tak znowu źle jak może się wydawać. Tuż po upadku żelaznej kurtyny serdeczne uprzednio relacje Berlina i Waszyngtonu gwałtownie ochłodły. Głównym powodem było to, że rozrośnięte Niemcy zaczęły w polityce zagranicznej mówić własnym głosem, podczas gdy dla USA nadal pozostawały „politycznym karłem”. Według sondażu „Chicago Centers on Foreign Relations” z początku lat dziewięćdziesiątych miały dla Amerykanów znaczenie… Kuby; zjednoczone Niemcy plasowały się w połowie listy 24 państw. Na amerykańskiej skali sympatii Niemcy znajdowali się w ogonie i byli ciut bardziej lubiani od nielubianych Rosjan.
Wizerunek Niemców za oceanem dodatkowo obciążyła wielka fala ekscesów na tle nienawiści do obcokrajowców, która przetoczyła się przez scalone republiki. Gdy do Waszyngtonu przybył minister spraw zagranicznych Klaus Kinkel, przed Białym Domem i Pentagonem witał go tłum demonstrantów skandujący: „Na-zi-ści…!”, „Totalitarne świnie!” itp., oraz transparenty z napisami o „Niemieckiej powtórce z historii”. Płonące hotele dla azylantów, morderstwa, liczone w tysiącach napaści na cudzoziemców w RFN wywarły ogromne wrażenie na wielonarodowym społeczeństwie USA. W efekcie, w 1996 roku nie przyjechała do Niemiec ani jedna delegacja amerykańskich kongresmenów. Gdy w Berlinie powołano American Academy, mającą dać „nowe impulsy” w bilateralnych stosunkach, w uroczystości otwarcia tej placówki uczestniczył pierwszy garnitur polityków RFN, z prezydentem, kanclerzem i przewodniczącą Bundestagu włącznie, zaś USA reprezentował… emeryt, były szef amerykańskiej dyplomacji i ambasador.
Pierwsze rysy na transatlantyckim moście pojawiły się po napaści Iraku na Kuwejt, gdy na ulice Bonn, wówczas jeszcze siedziby rządu federalnego, wyległo w antyamerykańskiej histerii ćwierć miliona demonstrantów, pod hasłami: „Żadnej krwi za ropę!” i „Amis go home”. W odpowiedzi wywiad USA ujawnił niemiecki „eksport śmierci” - listę kilkudziesięciu fabryk sprzedających uzbrojenie państwom objętym międzynarodowym embargiem. Kanclerz Helmut Kohl ratował reputację republiki kilkumiliardowym czekiem na potrzeby amerykańskich żołnierzy na froncie w Zatoce Perskiej.
Ale iracka łyżka dziegciu w stosunkach Bonn-Waszyngton nie była ostatnią. Do chwili upadku komunizmu Niemcy, jako wschodnia flanka NATO, były pupilem Ameryki. Po „anszlusie” NRD, pupil zaczął nagle uprawiać politykę, która nie pokrywała się z oczekiwaniami Waszyngtonu. „Kit, który nas zlepiał w czasach zimnej wojny już nie istnieje”, kwitował amerykański sekretarz stanu, dyplomata Warren Christopher. Oliwy do ognia dolał sam kanclerz Helmut Kohl, który po raz pierwszy otwarcie zażądał miejsca dla Niemiec w gronie głównych decydentów o losach świata - stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ (USA, Chin, Rosji, Francji i Wlk. Brytanii). O stosunkach obu krajów przestał już decydować amerykański parasol atomowy nad RFN, a zaczęły je znamionować indywidualne interesy polityczne i rywalizacja gospodarcza na rynkach światowych. I tak zostało do dziś.
Było już tak źle, że po odwołaniu amerykańskiego ambasadora Charlesa Redmana (po zaledwie 17 miesiącach służby), jego gabinet w Bonn stał pusty przez półtora roku. Gdy prezydent RFN Roman Herzog odbierał za oceanem wyróżnienie „European Statesman Award”, prezydent Bill Clinton nie znalazł czasu na zorganizowanie mu wizyty z należną celebrą. Światowa wystawa na przełomie wieków, Expo 2000 w Hanowerze odbyła się… bez udziału USA. Swego czasu pisałem o tym obszernie w komentarzu pt. „Związek hamburgera z Hamburgiem”, także w kontekście ostrych utarczek Niemiec i USA w kwestiach wpływów gospodarczych, wymiany handlowej oraz bojkotu za oceanem niemieckich firm i wymuszenia przez amerykańskich prawników wypłaty odszkodowań dla byłych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych i pracowników przymusowych w III Rzeszy.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Między Niemcami a Stanami Zjednoczonymi jest źle. Najpierw nowy prezydent USA Donald Trump nie chciał podać ręki kanclerz Angela Merkel podczas ich pierwszego spotkania w Białym Domu, a po rozmowach z amerykańskim gościem w Brukseli i na szczycie G-7 w Teorminie, szefowa niemieckiego rządu podsumowała, że nie polega już na USA. Co się dzieje?
Generalnie, nic nowego. Graficzny wykres transatlantyckich stosunków Niemiec od chwili zjednoczenia wyglądałby jak sinusoida: raz lepiej, raz gorzej. Teraz nastała chwila, gdy jest gorzej, lecz nie tak znowu źle jak może się wydawać. Tuż po upadku żelaznej kurtyny serdeczne uprzednio relacje Berlina i Waszyngtonu gwałtownie ochłodły. Głównym powodem było to, że rozrośnięte Niemcy zaczęły w polityce zagranicznej mówić własnym głosem, podczas gdy dla USA nadal pozostawały „politycznym karłem”. Według sondażu „Chicago Centers on Foreign Relations” z początku lat dziewięćdziesiątych miały dla Amerykanów znaczenie… Kuby; zjednoczone Niemcy plasowały się w połowie listy 24 państw. Na amerykańskiej skali sympatii Niemcy znajdowali się w ogonie i byli ciut bardziej lubiani od nielubianych Rosjan.
Wizerunek Niemców za oceanem dodatkowo obciążyła wielka fala ekscesów na tle nienawiści do obcokrajowców, która przetoczyła się przez scalone republiki. Gdy do Waszyngtonu przybył minister spraw zagranicznych Klaus Kinkel, przed Białym Domem i Pentagonem witał go tłum demonstrantów skandujący: „Na-zi-ści…!”, „Totalitarne świnie!” itp., oraz transparenty z napisami o „Niemieckiej powtórce z historii”. Płonące hotele dla azylantów, morderstwa, liczone w tysiącach napaści na cudzoziemców w RFN wywarły ogromne wrażenie na wielonarodowym społeczeństwie USA. W efekcie, w 1996 roku nie przyjechała do Niemiec ani jedna delegacja amerykańskich kongresmenów. Gdy w Berlinie powołano American Academy, mającą dać „nowe impulsy” w bilateralnych stosunkach, w uroczystości otwarcia tej placówki uczestniczył pierwszy garnitur polityków RFN, z prezydentem, kanclerzem i przewodniczącą Bundestagu włącznie, zaś USA reprezentował… emeryt, były szef amerykańskiej dyplomacji i ambasador.
Pierwsze rysy na transatlantyckim moście pojawiły się po napaści Iraku na Kuwejt, gdy na ulice Bonn, wówczas jeszcze siedziby rządu federalnego, wyległo w antyamerykańskiej histerii ćwierć miliona demonstrantów, pod hasłami: „Żadnej krwi za ropę!” i „Amis go home”. W odpowiedzi wywiad USA ujawnił niemiecki „eksport śmierci” - listę kilkudziesięciu fabryk sprzedających uzbrojenie państwom objętym międzynarodowym embargiem. Kanclerz Helmut Kohl ratował reputację republiki kilkumiliardowym czekiem na potrzeby amerykańskich żołnierzy na froncie w Zatoce Perskiej.
Ale iracka łyżka dziegciu w stosunkach Bonn-Waszyngton nie była ostatnią. Do chwili upadku komunizmu Niemcy, jako wschodnia flanka NATO, były pupilem Ameryki. Po „anszlusie” NRD, pupil zaczął nagle uprawiać politykę, która nie pokrywała się z oczekiwaniami Waszyngtonu. „Kit, który nas zlepiał w czasach zimnej wojny już nie istnieje”, kwitował amerykański sekretarz stanu, dyplomata Warren Christopher. Oliwy do ognia dolał sam kanclerz Helmut Kohl, który po raz pierwszy otwarcie zażądał miejsca dla Niemiec w gronie głównych decydentów o losach świata - stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ (USA, Chin, Rosji, Francji i Wlk. Brytanii). O stosunkach obu krajów przestał już decydować amerykański parasol atomowy nad RFN, a zaczęły je znamionować indywidualne interesy polityczne i rywalizacja gospodarcza na rynkach światowych. I tak zostało do dziś.
Było już tak źle, że po odwołaniu amerykańskiego ambasadora Charlesa Redmana (po zaledwie 17 miesiącach służby), jego gabinet w Bonn stał pusty przez półtora roku. Gdy prezydent RFN Roman Herzog odbierał za oceanem wyróżnienie „European Statesman Award”, prezydent Bill Clinton nie znalazł czasu na zorganizowanie mu wizyty z należną celebrą. Światowa wystawa na przełomie wieków, Expo 2000 w Hanowerze odbyła się… bez udziału USA. Swego czasu pisałem o tym obszernie w komentarzu pt. „Związek hamburgera z Hamburgiem”, także w kontekście ostrych utarczek Niemiec i USA w kwestiach wpływów gospodarczych, wymiany handlowej oraz bojkotu za oceanem niemieckich firm i wymuszenia przez amerykańskich prawników wypłaty odszkodowań dla byłych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych i pracowników przymusowych w III Rzeszy.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/342208-zwiazek-hamburgera-z-hamburgiem-predzej-czy-pozniej-politycy-usa-i-niemiec-znajda-wspolny-jezyk