„Prezydent Trump oznacza koniec starej Republiki Federalnej”, obwieścił tygodnik „Der Spiegel” w komentarzu pt. „Ameryko, będzie nam ciebie brakowało”. Nic już nie będzie takie jak wczoraj, pisze Jens Kaiser… Jeszcze wczoraj Niemcy skandowali na demonstracjach „Żadnej krwi za ropę!”, „Fuck Bush!” i „Amis go home”, dziś drżą, czy ich kraj jest nadal bezpieczny…
Stało się. Nowy prezydent USA został zaprzysiężony. Tyle, że akurat nie ten, którego chcieliby nasi zachodni sąsiedzi. Amis wybrali tego „złego”, który może wywrócić dotychczasowy porządek do góry nogami. Pominę fakt, że nikt nie wie, jakim prezydentem byłaby Hillary Clinton. Po prawdzie nie wie także nikt, co by było gdyby wydarzenia na świecie potoczyły się inaczej jeszcze podczas urzędowania Baracka Obamy. Ale to już przeszłość i gdybanie. Fakt jest faktem, gospodarz Białego Domu nazywa się Donald Trump. I tu zaczyna się problem. Problem Niemiec i problem Europy. Było źle, teraz może być jeszcze gorzej…
Dlaczego było źle? Dlatego, że do tej pory, w przeciwieństwie do „prawdziwych narodów” jak Francja czy Wielka Brytania, Niemcy stanowiły „identyfikacyjną próżnię”, wywodzi autor tekstu w „Spieglu”. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego tę „identyfikacyjną próżnię” stanowiły, przeto pozwolę sobie na krótki suplement do jego komentarza.
Po drugiej wojnie światowej istniał jasny podział: Niemcy wschodnie, czyli dawna NRD - bezwolna tzw. Niemiecka Republika Demokratyczna, podporządkowana całkowicie woli sowieckiej Rosji, oraz Niemcy zachodnie (NRF/RFN), Republika Federalna, nazywana karłem politycznym, uzależniona od USA. W tej ostatniej różnie się działo: Niemcy zachodni nie chcieli żadnej armii, socjaldemokraci z SPD nie życzyli sobie nawet członkostwa swego kraju w NATO (takie były ich oficjalne postulaty). Ba, tak dalece pogodzili się z istniejącym „porządkiem”, że lewicowy kanclerz Helmut Schmidt cieszył się z wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Z podziałem na dwa niemieckie państwa pogodzili się także niemieccy chadecy: kanclerz Helmut Kohl na krótko przed upadkiem komunizmu gościł z honorami Ericha Honeckera, na jego powitanie odegrano hymny NRD i RFN, co oznaczało uznanie Niemiec wschodnich przez Niemcy zachodnie. Bundestag uchwalił też „koniec prowizorium” („Ende des Provisoriums”), rozbudowę obiektów parlamentarno-rządowych w Bonn (do tej pory obrady parlamentu odbywały się w adaptowanej, starej wodociągowni, zaś na koniec tej „prowizorki” oddano nad Renem do użytku nową, piękną salę posiedzeń plenarnych). Rzecz jasna, były też skrajne nurty polityczne; im bardziej na prawo, tym głośniejsze żądania wyniesienia się „okupantów” stacjonujących na terenie RFN, z rewizją Układu Poczdamskiego oraz powojennych granic włącznie. Niektórym, jak np. legalnej Narodowodemokratycznej Partii Niemiec zostało tak do dziś.
O tym wszystkim wszakże komentator „Spiegla” nie pisze. Jego uwadze umknęła też wielka fala krwawych ekscesów z licznymi ofiarami śmiertelnymi, która przetoczyła się przez Niemcy po zjednoczeniu obu republik. Zjednoczeniowe hasło: „My jesteśmy narodem” znalazło odbicie w innym, tragicznym kontekście: podpaleń schronisk dla azylantów, polowań na obcokrajowców, bezczeszczenia cmentarzy żydowskich itp. Hoyerswerda, Solingen, Rostock… - dość wymienić tylko te trzy miasta, które stały się czarnymi symbolami tamtego okresu. Zmieniły się również polityczne aspiracje zjednoczonych Niemiec. Kanclerz Kohl zaczął otwarcie domagać się miejsca dla swego kraju w gronie pięciu mocarstw - stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, odmówił udzielenia pomocy Amerykanom w wojnie w Zatoce Perskiej, zaś w Bonn odbyła się potężna, manifestacja, w której uczestniczyło ćwierć miliona Niemców pod antyamerykańskimi hasłami. W efekcie, po odwołaniu ambasadora USA z RFN jego gabinet przez półtora roku stał pusty…
Wtedy to, po raz pierwszy, właśnie za sprawą Niemiec zaczął trzeszczeć Sojusz Północnoatlantycki. Kanclerz Kohl naprawił nieco transatlantyckie stosunki, ale już jego następca Gerhard Schröder po raz pierwszy nazwał Rosję „strategicznym partnerem” RFN, zaprosił Władimira Putina, jako pierwszego gościa z zagranicy, do wygłoszenia przemówienia na okoliczność otwarcia Reichstagu po odbudowie (nowej siedziby Bundestagu w Berlinie), i zaczął klecić jawnie antyamerykańską oś Berlina-Paryża i Moskwy. Stosunki ze Stanami Zjednoczonymi, które przez prawie pół wieku zapewniały Niemcom bezpieczeństwo, były tak złe, że Amerykanie odmówili nawet uczestnictwa w światowej wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Dwaj kolejni szefowie niemieckiej dyplomacji, zielony Joschka Fischer i liberalny Guido Westerwelle prześcigali się w osobliwych postulatach: zrzeczenia się przez Amerykanów uderzenia bronią atomową i zabrania jej przez Amis z terenu RFN.
Następczyni Schrödera, kanclerz Angela Merkel odgruzowała stosunki transatlantyckie, USA znów stały się „głównym filarem bezpieczeństwa Niemiec i Europy”. Niestety, Amis wybrali prezydenta Trumpa, a ten, jak rozpisują się zaodrzańskie media, stawia na pierwszym planie interesy własnego kraju, coś mu się nie podoba w NATO i chce zawierać jakieś nowe sojusze. Tak źle i tak niedobrze. A jeśli teraz Trump rzeczywiście zabierze z Niemiec nuklearny arsenał…, „zadowoleni”? - pyta sobie a muzom komentator „Spiegla”. Nie stawia tego pytania wprost, np. szefowi niemieckiej dyplomacji, socjaldemokracie Frankowi Walterowi Steinmeierowi, który niedawno określił ćwiczenia NATO w naszym kraju, jako „wymachiwanie szabelką”…, ale że w ogóle pyta, to już postęp.
Co zrobimy, jeśli świat z Trumpem znów – tak jak w czasach imperializmu (teraz, drodzy lewacy, to określenie będzie wreszcie pasowało), zostanie znów podzielony na strefy wpływów? Gdzie zakończy się ta Putina? Na Ukrainie, w krajach bałtyckich, czy dopiero na Polsce?
— pyta spieglowy komentator. Mógłbym w tym miejscu nawiązać do wcześniejszej, zachowawczej postawy Niemiec, zanim jeszcze prezydent Putin zaczął zbrojnie „sklejać” rozpadłe imperium ZSRS, co uznał za największą tragedię w dziejach Rosji - można rzec, …duch Lecha Kaczyńskiego się Niemcom kłania. Wczorajsi Niemcy zaczęli się dziś bać o jutro. Jens Kaiser nawiązał w swym eseju do dziecięcych rysunków z lat osiemdziesiątych, które pisały na kawałkach kartonów: „Boimy się”.
Można to przywołać i dziś. W 2017 r. stało się możliwe porównywanie amerykańskiego prezydenta do Hitlera. To nie zabawa, nic już w Republice Federalnej, w naszym raju błaznów, nie jest takie jak wcześniej”.
— pisze na zakończenie. Jeśli ktoś jednak sądzi, że jest to krytyczny głos rozsądku, wzywający Niemcy i Niemców do otrzeźwienia, ten jest w błędzie. Ostatnie bowiem zdanie w komentarzu „Spiegla” brzmi:
„Problem z kartonowymi szyldami i porównaniem do Hitlera jest taki, że po raz pierwszy oba mogą być dość dorzeczne”.
Po zaprzysiężeniu nowego prezydenta USA strach ma w Niemczech oczy Donalda Trumpa. Poza tym, w politycznym lunaparku Republiki Federalnej Niemiec, jak widać, nie zmienia się nic…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/324454-trump-jako-hitler-niemcy-jako-raj-blaznow-dylematy-berlina-po-zaprzysiezeniu-nowego-prezydenta-usa