W XIX wieku filozof Piotr Czaadajew napisał dzieło, bardzo radykalnie krytykujące Rosję. Car Mikołaj I raczył za to uznać go za wariata, i polecił leczyć. Po kilku latach wyleczony Czaadajew napisał nowe dzieło, będące apologią Rosji.
Minęło prawie 190 lat, runął carat, potem komunizm, i w Rosji pojawiła się grupa artystyczna „Wojna”. Czyli kilkunastu kompletnie odjechanych, młodych anarchistycznych performerów. O tym, czy ich dzieła to naprawdę jakkolwiek pojęta sztuka można dyskutować. Trudno natomiast kwestionować fakt, że byli bardzo odważni i nastawieni niesłychanie wrogo do wzbierającego w ich kraju putinizmu. Przeprowadzali różne akcje, często naprawdę ryzykowne, często na granicy dobrego smaku, czasem tę granicę przekraczające.
To oni wymalowali gigantycznego penisa na zwodzonym moście, znajdującym się obok siedziby FSB w Petersburgu; gdy most został podniesiony, przed oknami gabinetów policji politycznej stanął również i penis… „Wojna” określiła to działanie jako „ludowo-patriotyczną akcję, wzywająca do utwierdzenia mocy niepokonanego fallusa rosyjskiego, przed którym winne ukorzyć się małe narody świata”.
To oni, a konkretnie ich lider Oleg Worotnikow w dziwacznym przebraniu, będącym połączeniem uniformu FSB i szaty prawosławnego duchownego wszedł do supermarketu i nie zapłaciwszy, nie niepokojony przez przerażoną obsługę, demonstracyjnie wywiózł pełen wózek towarów, protestując w ten sposób przeciw poparciu Cerkwii dla putinowskiego Kremla i zrostowi aparatu religijnego z państwowym. To oni wyrysowali laserem gigantyczną trupią czaszkę z piszczelami na fasadzie siedziby rosyjskiego rządu. To jeden z nich z niebieskim wiadrem (dokładniej: z dwoma wiadrami, jedno w drugim) na głowie wskoczył pod Kremlem na dach samochodu FSO (rosyjskiego BOR-u), protestując w ten sposób przeciw terroryzowaniu moskiewskich ulic przez chmary uprzywilejowanych samochodów z niebieskimi „kogutami” (wożącymi najczęściej nie policję czy służby, tylko rozmaitego rodzaju urzędników i bogaczy).
To oni… długo by tak można. Robili też wiele rzeczy mniej politycznych, niesłychanie (moim zdaniem) głupich i kompletnie nieprzyzwoitych, których tu nie opiszę, ostatecznie to konserwatywny portal. Ale znający rosyjski mogą sobie o tych dokonaniach poczytać tu.
Trafiali do aresztów, ale na krótko. W końcu miarka zaczęła się przebierać, bo reżim krzepł i reagował na „działania artystyczne” z coraz większą dozą irytacji, a i grupa „Wojna” radykalizowała się. Kryska na Matyska przyszła, kiedy pod koniec 2011 roku spalili policyjną więźniarkę (oczywiście pustą; było to „działanie artystyczne” pod nazwą „Mento-Auto-da-fe”; ment to w rosyjskim slangu tyle co glina). Wtedy żarty się skończyły.
Worotnikow (artystyczny pseudonim „Wor”, czyli złodziej) i jego żona, Natalia o dźwięcznej ksywie „Koza”, dłuższy czas ukrywali się. Potem w jakiś sposób udało im się uciec na Zachód. W Rosji wystawiono za nimi listy gończe.
Na Zachodzie zjawili się w glorii buntowniczych artystów i męczenników. Od czeskiej Pragi, przez Londyn, Bukareszt, miasta amerykańskie aż po filipińską Manilę przeszły, organizowane przez fanów grupy, popierające ją happeningi. Poparcie (i to finansowo) wyraził też słynny „Banksy”, światowy idol twórców grafitti. Na berlińskim festiwalu filmowym, a potem w 40 krajach świata, można było obejrzeć poświęcony grupie dokument. Czyli pełen sukces najradykalniejszych, lewackich antyputinistów.
Teraz Worotnikow ogłosił, że… popiera Putina.
Oczywiście za inkorporację odwiecznie rosyjskiego Krymu. Ale to byłoby pół biedy; takim emocjom poddało się wielu Rosjan-opozycjonistów, nie rewidując zarazem swej zasadniczej niechęci wobec Kremla we wszystkich innych sprawach.
Ale Worotnikow – nie tak. On poparł Putina całościowo (przy czym zarazem nie poddając żadnej samokrytyce własnej działalności sprzed lat, co, jeśli ktoś chce, można uznać za zakrawające na ostrą schizofrenię). Uważa, że Władimir Władimirowicz „w zachwycający sposób uratował rosyjską państwowość” i „słusznie oparł się na policji i popach”. A z opozycją postępuje łagodnie, „z ojcowską troską”. Szef administracji prezydenckiej Wiaczesław Wołodin to „błyskotliwy przywódca”, i ogólnie „nie ma nic piękniejszego od jedności narodowej”. A zachodnia propaganda jest gorsza od kremlowskiej. Zresztą ta ostatnia to „promyczek lipcowego słońca na ostatniej stronie „Pionierskiej Prawdy””. Znać artystę.
Według Worotnikowa w Rosji jest więcej wolności niż na Zachodzie. Dowód? Kiedy ukrywał się w Moskwie, zdarzało mu się przejeżdżać rowerem pod gmachem Prokuratury Generalnej, i nic mu się nie stało. Po tym rozumowaniu też można poznać artystę. A co Worotnikow na to, że Putin, zostawszy prezydentem, rozdał publiczne miliardy kumplom? „I słusznie zrobił – przecież ja bym też oddał „Kozie”, a nie jakiemuś czeskiemu artyście”.
Czego się spodziewać – artysta przecież.
„Próbuję zrozumieć, jak zaszła ta przemiana, i myślę o rosyjskich emigrantach, którzy w 1937 roku w Paryżu byli przekonani, że Rosja się odradza, rzucali wszystko i śpieszyli do Stalina na rozstrzelanie” – pisze rosyjski opozycyjny dziennikarz, Dymitr Wołcziok.
http://www.svoboda.org/a/27984207.html
To wszystko wzięło się z rozczarowania Zachodem. Wolne duchy, „Wor” z „Kozą”, pryncypialnie nie chcą iść na żadne kompromisy z Babilonem. Również tym zachodnim. Nie mają dokumentów, żyją po squatach. Ale nie potrafią się dogadać nawet ze skqatersami. Parę razy Oleg został pobity. Chyba nie za niewinność; włoscy czy szwajcarscy antysystemowcy są przecież raczej tolerancyjni dla „inności”, Worotnikow z żoną musieli więc nieźle im zaleźć za skórę. Deklarują też, że rozmaite osoby, które najpierw im pomagały, potem ich oszukały.
Kontaktów z rosyjską liberalną opozycją, wśród której jest przecież wielu ich dawnych wielbicieli, nie chcą.
Parokrotnie różne państwa zachodnie proponowały im legalizację pobytu (znaleźli się w Europie zachodniej bez jakiejkolwiek wizy, a Rosja wystawiła za nimi międzynarodowy list gończy). W tym celu jednak musieliby poprosić o azyl, osiedlić się na jakiś czas w ośrodku dla uchodźców. Oni pryncypialnie odmawiają. W takim ośrodku raz byli, to – mówią - piekło na ziemi, a poza tym to byłby kompromis z biurokracją. No i – utrzymują - nie przyjechali w celu zostania uchodźcami, tylko po prostu nie mogą wrócić do Rosji. I byłoby to niehonorne. FSB ich szuka – to niech ich FSB gdzieś tam w Unii Europejskiej znajdzie i zatrzyma… Tylko wtedy godność artystów nie zostałaby naruszona.
Tylko że mają już troje małych dzieci… Najstarsza powinna pójść do szkoły, ale jak ukrywający się rodzice mogą ją tam posłać…? A najmłodsza w ogóle legalnie nie istnieje, bo „Koza” urodziła ją w domu i nigdzie nie zarejestrowała. No bo niby jak to w takiej sytuacji zrobić?
Zapędzili się w sytuację co się zowie rozpaczliwą. Która – oby stało się inaczej – dojrzewa do tragedii.
I tylko dzieciaków żal. I przypomina się Czaadajew.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/324274-promyczek-slonca-z-ojcowska-czuloscia-czyli-typowo-rosyjski-koniec-buntownikow