Pamiętacie Państwo scenę z „Ziemi Obiecanej”, gdy Moryc Welt spotyka się z dalekim i dużo starszym kuzynem-bankierem, który przekonuje go że powinien opuścić bezczelnego Borowieckiego, bo ten nie dostanie nigdzie kredytu i w ogóle spisek wszystkich łódzkich bogaczy go zgniecie? Moryc wysłuchuje bardzo sugestywnych, logicznych i robiących wrażenie opartych na wręcz bezdyskusyjnych faktach wywodów bankiera, dziękuje mu za pouczenie, mówi „no… zobaczę”, żegna się. I już wychodząc nagle wsadza z powrotem głowę do gabinetu i z szelmowskim błyskiem w oku rzuca:
Ale jemu może pójść!
Jemu, czyli Borowieckiemu.
Nic na to jednak nie poradzę, ale od dłuższego już czasu, kiedy przypominam sobie albo oglądam tę sceną („Ziemia Obiecana” to dla mnie film ważny; czynię to więc często) mam wrażenie, że Moryc ma na myśli – Putina…
*
Nie, nie idzie mi o ryzykowne intelektualnie i łatwe do zakwestionowania pseudoparalele, którymi zapewne eksplodowaliby w tym momencie wielbiciele Kremla – że tak jak Borowieckiego nie dopuszczano do klubu łódzkich kapitalistów, bo outsider i Polak, tak rzekomo Putina nie dopuszczają do klubu supermocarstw, bo outsider i Rosjanin. A przecież i Borowiecki, i Putin chcą tylko robić to samo i zyskać ten sam status, którym nie chcą się z nimi podzielić bardziej zakorzenieni dzierżyciele potęgi. W takiej analogii byłoby coś z prawdy, ale znacznie więcej – z fałszu, choćby dlatego że stopień niemoralności działań państwa rosyjskiego i jego geopolitycznych konkurentów jest jednak znacząco różny (i jest to oczywiście różnica na niekorzyść tego pierwszego podmiotu). Ale choćby tego czynnika nie było, to polski interes narodowy jest sprzeczny z rosyjskim do tego stopnia, że z harcowniczego porównywania Władimira Władimirowicza z bohaterem Reymonta i Wajdy praktycznie nic oczywiście wyniknąć nie może.
Chodzi mi raczej o to, że obserwując ostatnie wydarzenia można odnieść wrażenie, że Putin to ktoś, komu wreszcie zaczęło iść w ruletce.
Czy raczej w grze, w której sporo zależy – jak w ruletce – od przypadku, ale również od innych czynników. Od bezwzględności, ale też wytrwałości i umiejętności gry. Jak ujął to ostatnio (w rozmowie z „Kulturą Liberalną”) znany amerykański politolog Edward Luttwak „urok Rosji polega na tym, że jest poważna, a otaczają ją klauny”. Ten niegdysiejszy doradca starszego Busha przypomniał, że Rosji zdarzało się pokonywać państwa o bardziej zaawansowanych gospodarkach i dysponujące lepszymi technologiami. A bywa to możliwe, gdyż cechą elity tego kraju jest doskonałe myślenie strategiczne. Co jest efektem faktu, iż „rosyjska kultura polityczna dostosowana jest wyłącznie do myślenia strategicznego, do niczego więcej”. Która to jej cecha jest źródłem zarazem przewag Moskwy, jak i – na innych polach – jej słabości. W wojnę Rosji z Zachodem z różnych powodów nie wierzę. Ale pojęcie strategii odnosi się nie wyłącznie do otwartych konfliktów zbrojnych.
cd na następnej stronie
W ciągu ostatniego roku parokrotnie pisałem o tym, iż Moskwa znalazła się w narastająco krytycznej sytuacji. Bowiem kombinacja niskich cen ropy i gazu, czyli surowców których eksport daje gospodarce rosyjskiej gros przychodów, w połączeniu z zachodnimi sankcjami, utrudniającymi Kremlowi zaciąganie na korzystnych warunkach długów w zachodnich instytucjach finansowych, działa jak stopniowo zaciskająca się obręcz. Gdyby trwało to dłużej, to w okolicach jesieni przyszłego roku słynne fundusze rezerwowe, stworzone w latach boomu przez ówczesnego ministra finansów Aleksieja Kudrina, zaczęłyby się kończyć. Co postawiłoby rządzących Kremlem wobec wyborów dramatycznych, i w konsekwencji jeśli nawet nie spowodowało potężnych wewnętrznych perturbacji, to tak czy inaczej radykalnie ograniczyłoby ich możliwość prowadzenia agresywnej i kosztownej polityki międzynarodowej. Konkludowałem, że jedyną szansą dla władających w Moskwie jest doprowadzenie, zanim to się stanie, do odprężenia w stosunkach z Zachodem, lub do zwyżki cen nośników energii (a najlepiej do obu tych zwrotów razem).
Długo wydawało się, że ani jeden ani drugi fakt się nie ziści. Zachód trwał, bez entuzjazmu ale w miarę konsekwentnie, przy utrzymywaniu sankcji (których realną funkcją jest wcale nie skłonienie Kremla do oddania Donbasu czy Krymu, tylko zmniejszanie możliwości Moskwy dalszego eskalowania kosztownej finansowo ekspansji i uświadamianie jej, że rozszerzenie agresji kosztowałoby ją jeszcze znacznie więcej). A splot sprzecznych interesów producentów ropy i gazu (przede wszystkim chęć Iranu szybkiego finansowego „odkucia się” po zniesieniu uniemożliwiających temu państwu eksportu ropy sankcji, skłaniająca Teheran do odrzucania będących podstawowym narzędziem dla wymuszenia podwyżki cen propozycji ograniczenia wydobycia, w połączeniu z polityką Arabii Saudyjskiej, próbującej zwalczyć ekspansję amerykańskich eksploratorów łupków za pomocą obniżania cen ropy konwencjonalnej poprzez zwiększanie jej podaży) również działał na niekorzyść Rosji.
Jednak do czasu. Moskiewskiej dyplomacji udało się już we wrześniu doprowadzić do „sygnalnego” porozumienia o współpracy z Rijadem. I ostatnio OPEC (do którego Rosja nie należy, ale z nim współpracuje i stara się wpływać na jego decyzje) podjęło fundamentalne postanowienie – o solidarnym ograniczeniu wydobycia właśnie. Już teraz skutkuje to wzrostem cen; w przyszłym roku ten proces może kontynuować.
Oczywiście, co trzeba podkreślić – może, ale wcale nie musi. Rynek ropy i gazu jest skomplikowany, interesy producentów takoż. A obszar w którym koncentruje się gros eksploatacji czyli Bliski Wschód rozrywany jest konfliktami politycznymi, które mogą przynieść bardzo różne efekty. Może więc być różnie, ale na razie jest jak jest – czyli że po raz pierwszy od dawna w tej dziedzinie do Rosji uśmiechnęło się szczęście.
W dziedzinie politycznej dynamika procesów też, jak się wydaje, stała się dla Rosji korzystna. Na Zachodzie słabną bowiem te siły, które z różnych przyczyn skłonne są do uznawania, iż Putinowi trzeba się koniecznie przeciwstawić. Trump może pójść w stronę strategicznego dealu z Rosją, kosztem przede wszystkim zachodnich przyczółków w sferze poradzieckiej (wspomniany Luttwak proponuje to zupełnie wprost).
W maju, jak wszystko obecnie wskazuje, prezydentem Francji zostanie François Fillon – polityk z którego poglądami w sprawach takich jak aborcja czy imigracja można sympatyzować, ale prorosyjski wręcz bardziej niż Front Narodowy, zupełnie rekordowo, bo nie tylko politycznie i intelektualnie, ale również emocjonalnie. Osobiście od dawna zaprzyjaźniony z Putinem. Pogrążenie Wielkiej Brytanii we własnych sprawach na skutek decyzji o Brexicie sprzyja redukcji zaangażowania dalekim wschodzie kontynentu. Angela Merkel, jako jedyna trzymająca się linii powstrzymywania Moskwy, pozostaje osamotniona. I zagrożona zarówno z prawa (prorosyjska AfD) jak i z lewa (prorosyjscy die Linke, i również bardziej od chadeków skłonni do odbudowywania „szczególnych relacji” z Kremlem socjaldemokraci, których rola może wzrosnąć po objęciu przez – promoskiewskiego oczywiście - Franka-Waltera Steinmeiera urzędu prezydenta).
Oczywiście pierwszy z tych procesów, ekonomiczny, jeśli będzie trwał, będzie napędzał drugi. W tym sensie, że wzrost cen ropy i gazu będzie czynił relacje z Rosją tym cenniejszymi dla europejskich stolic, a zarazem sprawiał iż będą one jeszcze sceptyczniej patrzyły na możliwość zmuszenia ubogacanej wzrastającym strumieniem gotówki Moskwy do czegokolwiek. Oczywiście, ten procesy mogą pójść inaczej. Donald Trump może np. poprzez uchylenie ekologicznych zakazów eksploatacji arktycznych złóż surowców energetycznych doprowadzić do załamania i odwrócenia wzrostowego trendu ich cen. Ale to musiałoby potrwać.
Dodajmy do tego sukcesy Rosji w Syrii. Wojskowe (wspierane przez Rosjan siły rządowe są bliskie zdobycia Aleppo i zdominowania kraju, co wprawdzie nie zakończy wojny, ale będzie oznaczało zasadniczą zmianę w sytuacji i dramatyczne osłabienie pozycji Zachodu). Ale i inne. Oto Katar, będący podstawowym wrogiem Asada, a zatem i Rosji w syryjskim konflikcie, nagle dokonuje strategicznych inwestycji w rosyjskim przemyśle wydobywczym, kupując niemal 20 procent akcji Rosnieftu. Jest to z pewnością związane z jakimś politycznym porozumieniem. Porozumieniem, którego ofiarą może (tu zaczynamy spekulacje) np. paść personalnie rosyjski sojusznik prezydent Asad, ale na pewno nie rosyjskie pozycje polityczne i wojskowe w Damaszku. Te raczej wzrosną.
No i czwarty miesiąc z rzędu w Moskwie rośnie jeden z kluczowych gospodarczych wskaźników – indeks PMI, pokazujący optymizm dowodzących rosyjskim przemysłem i ich przewidywania co do rozwijania produkcji i inwestowania, ich plany zakupowe.
- cd na następnej stronie*
Jakie z tego wszystkiego wnioski? Najbardziej pesymistyczny, mogący nam grozić obrót sytuacji to doprowadzenie przez Kreml do sytuacji, w której Zachód dałby nieformalną zgodę na powrót – oczywiście nieoficjalnie, ale realnie – rosyjskiej sfery wpływów na linię Bugu. Musiałoby to oznaczać cichą (bez wychodzenia z NATO, tym mniej – z Unii) finlandyzację państw bałtyckich. W Estonii już, co w Polsce dostrzegł mało kto, zgodzono się na sformowanie rządu przez partię, tradycyjnie grupującą większość miejscowej rosyjskiej mniejszości i dotąd trzymaną w swego rodzaju cichym kordonie sanitarnym. Wprawdzie bez najbardziej kontrowersyjnego i prokremlowskiego dotychczasowego przywódcy ugrupowania, ale mimo to w obecnej sytuacji ta zmiana może być uznana za sygnał.
Na Ukrainie oznaczałoby to zapewne próbę ustanowienia rządów prezydenta, który przeprowadziłby finlandyzację bardziej jawną, czyli wyrzekł się aspiracji atlantyckich. A także „reunifikację” objętych rebelią terenów donbaskich na warunkach, petryfikujących tam władzę elit separatystycznych i dających tymże elitom (a zatem kontrolującej je Moskwie) „pas transmisyjny” do wpływania na kijowską politykę. Dalszym celem byłoby dopuszczenie w tej czy innej formie Rosjan do wpływu na kluczowe z ich punktu widzenia elementy państwowej infrastruktury Ukrainy. Wszystko to razem oczywiście oznaczałoby ostry konflikt wewnętrzny, być może nowy Majdan. Choć trudno powiedzieć, jak rozwijałaby się sytuacja w wariancie, w którym i USA, i inne potężne kraje Zachodu zupełnie jednoznacznie zamanifestowałyby swoje désintéressement Ukrainą.
Na Białorusi wreszcie oznaczałoby to zapewne drastyczne przywołanie do porządku brykającego ostatnio Łukaszenki, w razie oporu być może obalenie go przez kierowany z Moskwy spisek. A być może wręcz – inkorporację kraju do Rosji.
Gdyby stało się to wszystko, w efekcie nasz kraj nie miałby wyboru innego, niż wycofanie się z aspiracji na wschód od Bugu, lub co najmniej bardzo drastyczne ich ograniczenie.
Podkreślmy, że opisujemy tu najgorszy wariant, który wcale nie musi się ziścić. Sytuacja jest dynamiczna, może być bardzo różnie. A nowa administracja amerykańska wcale nie musi pójść drogą strategicznego dealu z Kremlem. Lub może z tej drogi szybko zejść. Historia daje tu sporo precedensów. Bardzo też możliwe, że skłonność do przeszarżowywania, charakteryzująca politykę rosyjską (jak uważają jej znawcy, zwłaszcza w okresach, w których kształtuje ją bardziej ośrodek prezydencki, a mniej MSZ – a taki czas Rosja obecnie przechodzi) wbrew oczekiwaniom Kremla właśnie niejako zmusi i Amerykę, i Europę do reakcji dla Moskwy niekorzystnych.
Jednak tak czy tak - trzeba wyzbyć się złudzeń. I nastawić na to, że walka o utrwalenie realnej niepodległości państw, dzielących nas od Rosji, nie zakończy się stuprocentowym sukcesem w przewidywalnym czasie. I w przewidywalnym czasie w Europie środkowo-wschodniej nie nastąpi żadne szczęśliwe millenium. Być może walka czy gra o realizację tego celu będzie trwać aż do końca aktywności czynnego obecnie pokolenia Polaków. A może i dłużej.
Bo, niestety, „jemu może pójść”, i to choć nie pewne, to najzupełniej realne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/318779-jemu-moze-pojsc-czyli-bez-zludzen-millenium-w-naszej-czesci-europy-nie-bedzie