Rosja jest krajem miłującym pokój, gotowym do współpracy w rozwiązywaniu problemów lokalnych i globalnych. A jeśli podejmuje jakieś działania, to tylko dlatego, że jest prowokowana i zmuszona. Bo Rosja nie pozwoli, aby ją lekceważono. Tak w trzech zdaniach można streścić zarówno orędzie prezydenta Władimira Putina do narodu, jak i wypowiedzi szefa rosyjskiej dyplomacji Siergieja Ławrowa dla zagranicznych mediów.
Skąd my to znamy…
Świat jest podły. Cała zagranica, no, może z nielicznymi wyjątkami, uwzięła się na tę biedną Rosję, dybie na jej dobra i tylko czeka na okazję, aby rozjechać ją gąsienicami. Dla każdego człowieka na Zachodzie brzmi to śmiesznie, ale nie dla Rosji, gdzie rzekome zagrożenie z zewnątrz zawsze stanowiło ważny instrument polityki wewnętrznej. NATO się zbliża do jej granic, to Rosja musi coś zrobić, nie będzie przecież czekać bezczynnie, aż napadną ją np. estońskie hordy, czy Łotysze. Albo Ukraińcy, którzy nie wyciągnęli z Krymu i Donbasu żadnej lekcji i ćwiczeń wojskowych w pobliży granic z Rosją im się zachciewa…
Wolne żarty? Jak dla kogo. Oto „Bild”, największa niemiecka bulwarówka, stawia jak najbardziej poważnie pytanie w tytule: „Jak niebezpieczne są rakiety Putina?”.
Punktem wyjścia do tych rozważań jest dozbrajanie królewieckiej eksklawy: rozlokowanie przez Rosję wyrzutni, z których są w stanie dosięgnąć zarówno bliższe jak i dalsze cele na lądzie, wodzie i w powietrzu, w tym rakiet z głowicami atomowymi.
Putin krok po kroku wraca na światową scenę. Rosja nie jest już tym aktorem, obok którego można przejść obojętnie. (…) Jeśli zechcą, mogą kompletnie odizolować kraje bałtyckie od reszty NATO
— stwierdził nie byle kto, bo czterogwiazdkowy generał Bundeswehry Hans-Lothar Domröse, do marca 2016 r. głównodowodzący natowskiej formacji Allied Joint Force Command (JFC) Brunssum. Rosjanie potęgują atmosferę zagrożenia, by zniechęcić sojusz do wzmacniania swej siły w krajach posowieckich. Czy w ogóle muszą? Niby na szczycie w Warszawie postanowiono „wzmocnić prezencję” NATO w naszym regionie, ale - jak skomentował ekspert Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (European Council on Foreign Relations, ECFR), Gustav Gressel, przy takiej kumulacji uzbrojenia przez Rosję w obwodzie królewieckim „to i tak nie wystarczyłoby do ewentualnej obrony krajów bałtyckich”.
Psychoza strachu? Jeśli o to chodziło, to niekoronowany car Rosji osiągnął cel. Niemieckie media pytają wprost: jak niebezpieczne są dla nas rakiety Putina? I odpowiadają same sobie: na tyle, że z łatwością mogłyby przebić się przez szklaną kopułę Bundestagu. Działanie na zmiękczanie? Jak najbardziej.
Rosjanie wykalkulowali sobie, że koniec końcem NATO nie zaryzykuje eskalacji, a przede wszystkim wojny atomowej za kraje bałtyckie. W ten sposób mogliby rzucić Zachód na kolana…
— rozwija Gressel.
Mocne słowa. Nawet jeśli zbyt mocne, to w istocie chodzi o ustępstwa Zachodu wobec Moskwy. Pozostaje tylko pytanie, jakie i jak daleko idące? Frontów i to otwartych, jest de facto kilka. Pomijając zależności w polityce globalnej, w tym na Bliskim i Dalekim Wschodzie, czy na północy Afryki, w samej Europie, tuż u naszych granic nadal tli się zarzewie wielkiego konfliktu: walka o przyszłość Ukrainy, która się nie skończyła, przeciwnie, trwa poważna i niebezpieczna próba sił. Ukraiński attaché wojskowy w Moskwie otrzymał właśnie notę z ostrzeżeniem rosyjskiego ministerstwa obrony, że jeśli Kijów nie zaniecha manewrów wojskowych na wschodzie kraju, Rosjanie odpowiedzą ogniem. Będą zestrzeliwać rakiety i zaatakują ich wyrzutnie na terenie samej Ukrainy - brzmi komunikat. Na dodatek Rosja oskarża Kijów o… porwanie rosyjskich żołnierzy.
Szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier ostrzega, że ukraiński kryzys, sytuacja w Syrii, cyberwojna, plany reaktywacji rosyjskich baz na Kubie itp. itd. „są bardziej niebezpieczne od zimnej wojny”. Zdaniem kandydata koalicji chadeków i socjaldemokratów na prezydenta Niemiec (notabene nazywanego w Moskwie „naszym człowiekiem w Berlinie”), w czasach żelaznej kurtyny był „jasny podział”, a dziś sytuacja na świecie jest bardziej skomplikowana i szybko może wymknąć się spod kontroli. To też racja, więc tym bardziej należy zastanowić się nad możliwym rozwojem wydarzeń w polityce międzynarodowej. Mówiąc krótko: czy grozi nam wojna? Nie. A przynajmniej, jeszcze nie. Ale sytuacji bagatelizować nie można. Alarmistyczne tony niemieckich tabloidów i mające w gruncie rzeczy tę samą wymowę dywagacje w renomowanych periodykach nie są bezpodstawne. Gdy niemieckie eurofightery podjęły 1 września kontrolę na estońskim niebie, już pierwszego dnia poderwane zostały do lotu i „odprowadzały” rosyjskie myśliwce do granicy. Dziś nikt już nie liczy, ile było podobnych ekscesów, i to nie tylko na tym obszarze. Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek sądził, że Rosja wypadła z gry, ten powinien dzisiaj zjeść swój język.
Zachód jest Zachodem, Wschód Wschodem i nigdy się nie zejdą…
— pisał przed laty autor „Księgi dżungli” Rudyard Kipling. Czytanie dziś nie w modzie.
Ze zrozumieniem jeszcze gorzej. Nawet tego, co mówi teraz prezydent Rosji. W chwili szczerości, zapomnienia, a może świadomie, niby żartem Putin poprawił młodego człowieka, który chciał powiedzieć, gdzie leżą granice Rosji. „Rosja nigdzie się nie kończy”, he, he, he…, zaśmiał się Władimir Władimirowicz. Żart z kategorii tych „troszku śmiesznych, troszku strasznych…” Powinni sobie go powtarzać wszyscy ci, dla których wielopłaszczyznowe działania ministra Antoniego Macierewicza, wzmacniające naszą obronność to bicie piany i karykatura. Bo Rosja to przecież kraj miłujący pokój, gotowy do współpracy w rozwiązywaniu problemów lokalnych i globalnych, a jeśli sama podejmuje jakieś działania, to tylko dlatego, że jest do nich prowokowana i zmuszana…
Do nabycia „wSklepiku.pl”: „Polska - Rosja co dalej?” - Modzelewski Witold.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/317702-czy-grozi-nam-wojna-czy-moze-popadamy-w-psychoze-strachu-jesli-o-to-chodzilo-to-niekoronowany-car-rosji-juz-osiagnal-swoj-cel