Pamiętają Państwo zabawę „w głuchy telefon”? Ktoś szepce coś komuś na ucho, ten następnemu, następny następnemu itd., a na końcu porównuje się to, co mówił ten pierwszy z tym, co usłyszał ten ostatni. I tak właśnie jest z „newsem”, jakoby Angela Merkel zdecydowała się ubiegać o kolejną kadencję na stanowisku kanclerza.
W efekcie rozdzwonił się mój telefon z prośbami różnych redakcji o komentarz na antenie, „w temacie”: głuchy telefon a sprawa polska. Po prawdzie rzecz ma się tak: ta sensacyjna wiadomość wyszła z ust Norberta Röttgena, polityka CDU, byłego ministra ochrony środowiska w rządzie Merkel, dziś szefa parlamentarnej Komisji Spraw Zagranicznych, i to w wywiadzie udzielonym przez niego amerykańskiej stacji CNN. I huknęło echo po świecie, jak nie patrzeć, Niemcy - kraj ważny, a sama Merkel to „najbardziej wpływowa kobieta” („Forbes”) na ziemi. Następnie głos zabrał rzecznik rządu Steffen Seibert, który prostował, że to jakieś brednie, że kanclerz nic takiego nie powiedziała, że się jeszcze nie zdeklarowała, że owszem, powie, ale „w stosownym czasie”. Czy zatem był to tylko polityczny kurz, wzniecony przez nieprzytomnego Röttgena i rozdmuchany przez różnojęzyczne media?
Nie, u Merkel nic nie dzieje się przypadkowo. Kto ją nie doceniał, lekceważył, kto kiedykolwiek sądził, że była to „szara mysz” zabłąkana w polityce, ten musiał przegrać. Gdy w 1991 roku kanclerz Helmut Kohl powierzył jej w Bonn ministerialną posadę, Merkel uchodziła za stereotypową „Ossi”, prowincjuszkę ze wschodu, bez wyglądu, bez pojęcia, bez planu, bez wizji, bez przyszłości, za to z przerostem ambicji nad własnymi możliwościami. To prawda, że ta - jak wówczas ją nazywano - „dziewczynka Kohla”, poza członkostwem w komunistycznej młodzieżówce FDJ nie miała wcześniej z polityką wiele wspólnego, że najpierw była figurantką, która miała potwierdzać, że w zjednoczonych Niemczech także ci wyszydzani Ossis mogli robić kariery polityczne. Zwłaszcza, że kilku pomazańców Kohla z dawnej NRD okazało się szpiclami STASI i odeszło w niesławie. Jednak ci, którzy mieli Merkel za zahukaną „nikt”, lejącą łzy (to też prawda) na rządowe biurko z powodu pomiatania przez wielkiego Helmuta, musieli szybko zweryfikować swe oceny…
Po raz pierwszy mysz ryknęła, gdy jako jedyna w gronie chadeków wypowiedziała posłuszeństwo swemu szefowi, który z powodu afery łapówkarskiej wtrącił CDU w największy kryzys w dziejach tej partii. I to nie stare, partyjne wygi, lecz właśnie ta „dziewczynka” ze wschodu wydobyła chadeków z politycznej zapaści i odbiła rządowy ster z rąk socjaldemokraty Gerharda Schrödera. Wszyscy, absolutnie wszyscy najwięksi antagoniści i wewnątrzpartyjni spiskowcy zostali przez Merkel umiejętnie, jeden po drugim wymiksowani z polityki. Kto dziś pamięta takie nazwiska, jak byłego premiera Bawarii Edmunda Stoibera (CSU), który daremnie przymierzał się do kanclerskiego fotela, albo Friedricha Merza, kiedyś szefa frakcji CDU/CSU, czy np. Rolanda Kocha, ekspremiera Hesji, który karierę polityczną kończył w… zarządzie firmy budowlanej? Ostatnim z tej grupy dawniej chadeckich „baronów”, usiłujących podkopać pozycję Merkel, był Christian Wulff. Kanclerz pozbyła się go poprzez ulokowanie w berlińskim belwederze, na zaszczytnym, lecz wyłącznie reprezentacyjnym urzędzie prezydenta Niemiec, który de facto stracił z powodu słabości do grantów. Dziś Merkel trzyma chadeków żelazną ręką i nie pozwala sobie, aby politycy drugiej rangi skubali nogawki jej kostiumu.
Z wykpionej „Witzfigur” (komicznej postaci) stała się podziwianą, powszechnie lubianą i szanowaną „Matką narodu“, „Pierwszą kobietą świata”, „Żelazną Angelą”, „Angelą Wielką”… - to tylko niektóre z tytułów nadanych przez rodzime i zagraniczne media szefowej rządu RFN. To fakt, że dziś nikt tak już nie pieje, że z powodu wywołanego przez nią samą imigracyjnego tsunami w Europie straciła na popularności w kraju i poza granicami. Kto jednak na tej podstawie ogłasza koniec Merkel, ten myli się tak samo, jak wszyscy ci, którzy bagatelizowali jej możliwości na początku politycznej drogi pani kanclerz. Niezależnie od wizerunkowych strat, Merkel sprzyjają następujące okoliczności.
Po pierwsze, w siostrzanych partiach CDU i CSU nie ma obecnie nikogo, kto mógłby zagrozić jej pozycji. Poza Merkel, najbardziej znaną i widoczną postacią jest premier Bawarii, szef CSU Horst Seehofer, który ostatnio „zapunktował” dzięki ostrej krytyce polityki imigracyjnej pani kanclerz. Nikt jednak na poważnie nie bierze pod uwagę, że mógłby stanowić dla niej jakąś konkurencję. Także z tego względu, że kilka lat temu okrył się niechlubną sławą z powodu podwójnego życia: na co dzień w Berlinie z kochanką, a w weekendy i święta w rodzinnym domu, z notabene drugą żoną w Ingolstadt. Gdy sprawa się wydała, przeprosił małżonkę, wszystkie swoje dzieci i wrócił na rodzinne łono. Kochanka natomiast straciła wszystko, włącznie z pracą w ministerstwie, a zyskała jedynie nieślubne dziecko po „przykładnym katoliku” Seehoferze…
Po drugie, niezależnie od nietrafionej polityki imigracyjnej, Merkel sprzyja sytuacja ekonomiczno-gospodarcza w kraju: najniższe bezrobocie od ćwierćwiecza, zrównoważony budżet, malejące zadłużenie republiki i, acz niewysoki, to jednak stabilny wzrost gospodarczy.
Po trzecie, mimo kryzysu imigracyjnego chadecy wciąż mają wysoką przewagę na pozostałymi partiami. Na CDU/CSU głosowałoby dziś 34% Niemców, na SPD (socjaldemokraci) 22%, na partię Zielonych 13%, na Alternatywę dla Niemiec 12%, na postkomunistów z Lewicy 10% proc. i na liberalną FDP 5% wyborców (najnowsze badania miarodajnej sondażowni Forschungsgruppe Wahlen). Nie ma zatem żadnych przesłanek, żeby mówić o rozpadzie tzw. wielkiej koalicji chadeków i socis. Tym bardziej, że CDU/CSU i SPD właśnie dogadały się co do wystawienia wspólnego kandydata na następcę prezydenta Joachima Gaucka. Będzie nim obecnie szef dyplomacji RFN Frank Walter Steinmeier (nawiasem mówiąc, nazywany na Kremlu „naszym człowiekiem” w Berlinie). Ogłaszanie i powielanie wieści o politycznej śmierci Merkel są więc bardzo przesadzone. Pozostaje pytanie, czy pani kanclerz zechce nadal być kanclerzem i zrównać się, a może nawet pobić rekord wielkiego poprzednika Helmuta Kohla, który rządził w Niemczech przez szesnaście lat? Względy ambicjonalne - to byłoby już po czwarte, i tego aspektu nie należy pomijać. Nic nie wskazuje na to, żeby Merkel znudziło się kierowanie rządem, jeszcze niedawno sama stwierdziła, że „ma w tym szpas”. Co zatem kryje się wyskokiem Röttgena przed orkiestrę w telewizji CNN, i to akurat w chwili wizyty pożegnalnej prezydenta USA Baracka Obamy w Berlinie, oraz natychmiastowym dementi rzecznika rządu federalnego?
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Pamiętają Państwo zabawę „w głuchy telefon”? Ktoś szepce coś komuś na ucho, ten następnemu, następny następnemu itd., a na końcu porównuje się to, co mówił ten pierwszy z tym, co usłyszał ten ostatni. I tak właśnie jest z „newsem”, jakoby Angela Merkel zdecydowała się ubiegać o kolejną kadencję na stanowisku kanclerza.
W efekcie rozdzwonił się mój telefon z prośbami różnych redakcji o komentarz na antenie, „w temacie”: głuchy telefon a sprawa polska. Po prawdzie rzecz ma się tak: ta sensacyjna wiadomość wyszła z ust Norberta Röttgena, polityka CDU, byłego ministra ochrony środowiska w rządzie Merkel, dziś szefa parlamentarnej Komisji Spraw Zagranicznych, i to w wywiadzie udzielonym przez niego amerykańskiej stacji CNN. I huknęło echo po świecie, jak nie patrzeć, Niemcy - kraj ważny, a sama Merkel to „najbardziej wpływowa kobieta” („Forbes”) na ziemi. Następnie głos zabrał rzecznik rządu Steffen Seibert, który prostował, że to jakieś brednie, że kanclerz nic takiego nie powiedziała, że się jeszcze nie zdeklarowała, że owszem, powie, ale „w stosownym czasie”. Czy zatem był to tylko polityczny kurz, wzniecony przez nieprzytomnego Röttgena i rozdmuchany przez różnojęzyczne media?
Nie, u Merkel nic nie dzieje się przypadkowo. Kto ją nie doceniał, lekceważył, kto kiedykolwiek sądził, że była to „szara mysz” zabłąkana w polityce, ten musiał przegrać. Gdy w 1991 roku kanclerz Helmut Kohl powierzył jej w Bonn ministerialną posadę, Merkel uchodziła za stereotypową „Ossi”, prowincjuszkę ze wschodu, bez wyglądu, bez pojęcia, bez planu, bez wizji, bez przyszłości, za to z przerostem ambicji nad własnymi możliwościami. To prawda, że ta - jak wówczas ją nazywano - „dziewczynka Kohla”, poza członkostwem w komunistycznej młodzieżówce FDJ nie miała wcześniej z polityką wiele wspólnego, że najpierw była figurantką, która miała potwierdzać, że w zjednoczonych Niemczech także ci wyszydzani Ossis mogli robić kariery polityczne. Zwłaszcza, że kilku pomazańców Kohla z dawnej NRD okazało się szpiclami STASI i odeszło w niesławie. Jednak ci, którzy mieli Merkel za zahukaną „nikt”, lejącą łzy (to też prawda) na rządowe biurko z powodu pomiatania przez wielkiego Helmuta, musieli szybko zweryfikować swe oceny…
Po raz pierwszy mysz ryknęła, gdy jako jedyna w gronie chadeków wypowiedziała posłuszeństwo swemu szefowi, który z powodu afery łapówkarskiej wtrącił CDU w największy kryzys w dziejach tej partii. I to nie stare, partyjne wygi, lecz właśnie ta „dziewczynka” ze wschodu wydobyła chadeków z politycznej zapaści i odbiła rządowy ster z rąk socjaldemokraty Gerharda Schrödera. Wszyscy, absolutnie wszyscy najwięksi antagoniści i wewnątrzpartyjni spiskowcy zostali przez Merkel umiejętnie, jeden po drugim wymiksowani z polityki. Kto dziś pamięta takie nazwiska, jak byłego premiera Bawarii Edmunda Stoibera (CSU), który daremnie przymierzał się do kanclerskiego fotela, albo Friedricha Merza, kiedyś szefa frakcji CDU/CSU, czy np. Rolanda Kocha, ekspremiera Hesji, który karierę polityczną kończył w… zarządzie firmy budowlanej? Ostatnim z tej grupy dawniej chadeckich „baronów”, usiłujących podkopać pozycję Merkel, był Christian Wulff. Kanclerz pozbyła się go poprzez ulokowanie w berlińskim belwederze, na zaszczytnym, lecz wyłącznie reprezentacyjnym urzędzie prezydenta Niemiec, który de facto stracił z powodu słabości do grantów. Dziś Merkel trzyma chadeków żelazną ręką i nie pozwala sobie, aby politycy drugiej rangi skubali nogawki jej kostiumu.
Z wykpionej „Witzfigur” (komicznej postaci) stała się podziwianą, powszechnie lubianą i szanowaną „Matką narodu“, „Pierwszą kobietą świata”, „Żelazną Angelą”, „Angelą Wielką”… - to tylko niektóre z tytułów nadanych przez rodzime i zagraniczne media szefowej rządu RFN. To fakt, że dziś nikt tak już nie pieje, że z powodu wywołanego przez nią samą imigracyjnego tsunami w Europie straciła na popularności w kraju i poza granicami. Kto jednak na tej podstawie ogłasza koniec Merkel, ten myli się tak samo, jak wszyscy ci, którzy bagatelizowali jej możliwości na początku politycznej drogi pani kanclerz. Niezależnie od wizerunkowych strat, Merkel sprzyjają następujące okoliczności.
Po pierwsze, w siostrzanych partiach CDU i CSU nie ma obecnie nikogo, kto mógłby zagrozić jej pozycji. Poza Merkel, najbardziej znaną i widoczną postacią jest premier Bawarii, szef CSU Horst Seehofer, który ostatnio „zapunktował” dzięki ostrej krytyce polityki imigracyjnej pani kanclerz. Nikt jednak na poważnie nie bierze pod uwagę, że mógłby stanowić dla niej jakąś konkurencję. Także z tego względu, że kilka lat temu okrył się niechlubną sławą z powodu podwójnego życia: na co dzień w Berlinie z kochanką, a w weekendy i święta w rodzinnym domu, z notabene drugą żoną w Ingolstadt. Gdy sprawa się wydała, przeprosił małżonkę, wszystkie swoje dzieci i wrócił na rodzinne łono. Kochanka natomiast straciła wszystko, włącznie z pracą w ministerstwie, a zyskała jedynie nieślubne dziecko po „przykładnym katoliku” Seehoferze…
Po drugie, niezależnie od nietrafionej polityki imigracyjnej, Merkel sprzyja sytuacja ekonomiczno-gospodarcza w kraju: najniższe bezrobocie od ćwierćwiecza, zrównoważony budżet, malejące zadłużenie republiki i, acz niewysoki, to jednak stabilny wzrost gospodarczy.
Po trzecie, mimo kryzysu imigracyjnego chadecy wciąż mają wysoką przewagę na pozostałymi partiami. Na CDU/CSU głosowałoby dziś 34% Niemców, na SPD (socjaldemokraci) 22%, na partię Zielonych 13%, na Alternatywę dla Niemiec 12%, na postkomunistów z Lewicy 10% proc. i na liberalną FDP 5% wyborców (najnowsze badania miarodajnej sondażowni Forschungsgruppe Wahlen). Nie ma zatem żadnych przesłanek, żeby mówić o rozpadzie tzw. wielkiej koalicji chadeków i socis. Tym bardziej, że CDU/CSU i SPD właśnie dogadały się co do wystawienia wspólnego kandydata na następcę prezydenta Joachima Gaucka. Będzie nim obecnie szef dyplomacji RFN Frank Walter Steinmeier (nawiasem mówiąc, nazywany na Kremlu „naszym człowiekiem” w Berlinie). Ogłaszanie i powielanie wieści o politycznej śmierci Merkel są więc bardzo przesadzone. Pozostaje pytanie, czy pani kanclerz zechce nadal być kanclerzem i zrównać się, a może nawet pobić rekord wielkiego poprzednika Helmuta Kohla, który rządził w Niemczech przez szesnaście lat? Względy ambicjonalne - to byłoby już po czwarte, i tego aspektu nie należy pomijać. Nic nie wskazuje na to, żeby Merkel znudziło się kierowanie rządem, jeszcze niedawno sama stwierdziła, że „ma w tym szpas”. Co zatem kryje się wyskokiem Röttgena przed orkiestrę w telewizji CNN, i to akurat w chwili wizyty pożegnalnej prezydenta USA Baracka Obamy w Berlinie, oraz natychmiastowym dementi rzecznika rządu federalnego?
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/315952-gluchy-telefon-pani-kanclerz-czy-merkel-stanie-ponownie-do-wyborow-w-niemczech-kto-ja-spisal-na-straty-ten-juz-przegral