Z rozbawieniem śledzę rozpacz mainstreamowych mediów wokół zwycięstwa Donalda Trumpa. Z jednej strony to błąd w diagnozie: od kilku dni powtarzałem, na co są rozliczne ślady, że wygra Donald Trump. Ten obóz – i w USA i na naszym podwórku uwierzył we własną propagandę.
Rozpacz jest efektem chyba jednak wiary jeszcze głębszej – bo w opis całej sytuacji. Amerykańskie i polskie gazety piszą o triumfie rasizmu, mizoginii i … autorytaryzmu. To spytam: gdzie jest choć jedna wypowiedź Trumpa, w której zapowiadałby zmianę demokratycznych amerykańskich procedur? Mówił wulgarnie o kobietach, fakt, ale gdzie zapowiadał zamach na ich konstytucyjne prawa. Gdzie kwestionował prawa Murzynów czy Latynosów? Obawy przed nadmierną imigracją czy uwagi na temat ludzi, którzy napływają teraz z Meksyku mogą być dla kogoś niemiłe, ale nie stanowią żadnego programu itd.
Ten czarny obraz rodzi skojarzenia z polskiego podwórka i czyni wielu polskich konserwatywnych komentatorów skłonnymi do wystawiania nowemu amerykańskiemu prezydentowi kredytu na wyrost. Sprzyja temu kilka okoliczności.
Wróg „Gazety Wyborczej” musi być naszym przyjacielem. A na dokładkę głównym źródłem wiedzy staje się polityczna propaganda. Nota bene nie tylko nasza. Tak długo media głównego nurtu przedstawiały Trumpa jako światopoglądowego fundamentalistę, że uwierzył w to nie tylko Adam Michnik, ale tłumy polskich prawicowców. Choć tak naprawdę te tematy nic go nie obchodzą.
W ostatniej chwili włączył kilka frazesów republikańskiej religijnej prawicy do swojej retoryki, niedbale i nie do końca. Ale skoro tamci w to wierzą, to dlaczego my mamy nie wierzyć? Tymczasem wedle mojego rozeznania Trump to najmniej osobiście związany z chrześcijaństwem republikański kandydat ostatnich dziesięcioleci.
Druga choroba to przekonanie, że toczy się jedna wielka wojna dobra ze złem – taka sama w Polsce jak w Ameryce. Musimy się do niej dostroić, a co do tej ogólnej wizji nie pasuje, trzeba upchnąć pod jakiś dywan, albo zminimalizować.
Przez ostatnie 30 lat środowiska polskiej prawicy uważało NATO za klucz do polskiego bezpieczeństwa. A teraz, ponieważ trzeba zawyć na cześć „naszego Trumpa”, wizję osłabienia NATO nazywamy dyplomatycznie „ryzykiem”. A co w takim razie z największym ponoć sukcesem obecnego rządu, czyli ze sprowadzeniem do naszego regionu wojsk amerykańskich? Nie twierdzę, że Trump się z tego na pewno wycofa, ale nie widzicie tu choćby hipotetycznych zagrożeń? Naprawdę? Bo podobno nie może być gorzej niż za czasów demokratów, jak zupełnie gołosłownie napisał jeden z moich kolegów po piórze
Trzecia patologia to przekonanie, że w dobie Internetu trzeba być zawsze za czymś czy kimś. A jak jest się przeciw komuś innemu, tym bardziej. Krytykujesz Trumpa, jesteś za Clinton. I na odwrót. Jest to karykaturalna kopia polskich debat. Kiedy skrytykujesz za cokolwiek rząd PiS, zaraz słyszysz: „a co nie pamiętacie już jak rząd PO…?” Tu jest to jeszcze bardziej groteskowe, bo przecież od polskich głosów nic w amerykańskiej polityce nie zależy. Można sobie pozwolić na opinię niezależną, bardziej skomplikowaną. Nie, nie można. Opinia powinna być jak cep.
Z tego punktu widzenia imponuje mi polski wicepremier Mateusz Morawiecki, który powiedział kiedyś, że wybierać między Clinton a Trumpem to jak dokonywać wyboru między dżumą i cholerą. Mało to było dyplomatyczne jak na urzędnika, ale intelektualnie spójne. Jednak wielu ludzi formułujących opinie coś takiego po prostu przerasta.
Tymczasem prawda o Trumpie jest taka, że żaden to Hitler czy kandydat na dyktatora. To klasyczny polityk postnowoczesny, marketingowiec wybierający hasła i kwestie jak produkty. Dawny demokrata, który mógłby być wszędzie, a jest tam, gdzie wyczuł koniunkturę.
Który owszem, ociera się o genialność, kiedy dotyka rzeczy ważnych, np. próbując mocować się z problemem globalizacji, za co pokochali go zarówno węgierski premier Orban jak lewicowy (a może lewacki) myśliciel Slavoj Żiżek. Ale który ograniczył się w tej mierze do paru pomysłów (podniesienie ceł na chińskie produkty, renegocjacja NAFTA) i wcale nie wiadomo, czy je kiedykolwiek spełni. Bo cała reszta jest mgławicowa.
Tyle może zostać z tych zachwytów. A może więcej, ale tego nie wiemy. A tym, którzy się dziś zachwycają, że Trump może rozchwiać światowy porządek w sensie geopolitycznym (bo w sensie ideowym sam bym chciał żeby mu się udało), dedykuję zakończenie mojego tekstu do najbliższego „wSieci” – ukaże się w poniedziałek.
Z pewnością przy Trumpie będziemy mieli do czynienia ze światem, gdzie mniej jest przyjętych raz na zawsze aksjomatów ideologicznych. I to plus. Ale jeśli ten prezydent USA zachwieje porządkiem ukształtowanym w latach 90., związanym m.in. z przyjęciem Polski do NATO, to przedwczesna radość z jego wyboru wydaje mi się radością karpia czekając ego na Wigilię. Niektórzy Polacy cieszyli się w roku 1938 z podważenia porządku wersalskiego. W rok później straciliśmy niepodległość.
I to wydaje mi się ważniejsze niż nadzieje, że jego wybór złagodzi ideologiczny nacisk na Polskę pisowską, choć tego argumentu nie lekceważę. Ale przecież widać, że ten nacisk był do udźwignięcia. A polityki Trumpa wobec Polski przewidzieć nie jestem w stanie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/314875-trump-to-zaden-hitler-a-propaganda-przeciw-niemu-to-czysta-groteska-ale-zwiazane-z-nim-nadzieje-raza-kiczowata-naiwnoscia