Mając świadomość ogromnych różnic pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Polską, nie sposób uciec od porównań pomiędzy wygraną Donalda Trumpa w roku 2016 a wygraną Andrzeja Dudy i PiS rok wcześniej. Tak, wiem – kompletnie inny system polityczny, inna historia, inne elektoraty, inny system głosowania – a jednak.
Podczas zorganizowanej tydzień przed wyborami w Ameryce promocji książki prof. Zbigniewa Lewickiego „Igrzyska demokracji”, poświęconej systemowi wyborczemu w Stanach Zjednoczonych, miała miejsce znamienna wymiana zdań. Znany amerykański prawnik polskiego pochodzenia Lejb Fogelman postawił tezę, że elektorat, dzięki któremu Trump może wygrać, to wszyscy ci, którzy odnoszą wrażenie, że Stany Zjednoczone ich kosztem prowadziły swoją równościową i afirmatywną politykę w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie wnikając w to, czy to wrażenie jest słuszne czy nie (moim zdaniem w dużej mierze tak), heteroseksualni biali Amerykanie chrześcijanie, w dużej mierze będący w pogarszającej się sytuacji materialnej, poczuli, że to ich kosztem windowano Murzynów, Latynosów, homoseksualistów, kobiety (najlepiej kolorowe lesbijki) i wszystkie inne grupy, które załapały się na akcje wynikające z przymusu politpoprawności. Wypowiedź Fogelmana otworzyła wątek dyskusji, w którym mowa była o frustracji, złości i innych wynoszących Trumpa emocjach, a które wydają się pojawiać nie tylko w USA, lecz również w innych krajach szeroko pojętego Zachodu i burzą dotychczasowy porządek polityczny.
Wówczas jeden z uczestników spotkania zadał pytanie brzmiące mniej więcej tak: „Faktycznie, na Zachodzie narasta frustracja dotychczasowym porządkiem. Ale czy wiemy, co z tym można zrobić?”. Nie umknął uczestnikom dyskusji być charakterystyczny, choć być może niezamierzony ton tej wypowiedzi, zawarty w zwrocie „co z tym zrobić”. Co z tym zrobić, czyli jak spacyfikować, przykryć, załagodzić – a nie rozwiązać problem u źródła. Być może zresztą takiego rozwiązania nie ma, również w skali globalnej, przynajmniej bez całkowitego zburzenia dotychczas funkcjonującego układu nie tylko politycznego, ale i społecznego.
Donald Trump doskonale wyczuł społeczną emocję, zwłaszcza tę opartą na złości i frustracji, być może lekko ukrytą, ale w toku kampanii coraz otwarciej ujawnianą. Umiał ją wykorzystać, zrobić z niej silnik napędowy własnej kampanii. I tu leży podobieństwo do kampanii w Polsce, od którego uciec się nie da. PiS bowiem, podobnie jak Trump, wyczuło nastrój protestu, frustracji, zniechęcenia i również potrafiło go wykorzystać, choć – ze względu na specyfikę polskiego systemu – musiało się tym sukcesem podzielić z Pawłem Kukizem.
Tu następują kolejne analogie. Tak jak w Polsce, tak w USA dotychczasowa elita wieszczyła koniec świata (a przynajmniej Ameryki) w razie zwycięstwa kandydata Republikanów. Tak jak w Polsce, zwycięstwo kandydata deklarującego zerwanie z dotychczasowym porządkiem wywołało reakcje skrajnie histeryczne, wręcz groteskowe. Przy czym, o ile w ogóle można je jakoś tłumaczyć, miały one większe uzasadnienie w Polsce niż mają w USA. W przypadku PiS dla członków dotychczasowej elity było jasne, że partia Kaczyńskiego zamierza ją przeorać i pozbawić dostępu do działających dotychczas źródeł zasilania. (Że w celu prostego zastąpienia „tamtych” „naszymi” – to całkiem inna sprawa.) W Stanach Zjednoczonych takie podejście jest niemożliwe. Trump nie zatrzyma normalnego w Waszyngtonie cyklu lokowania się opuszczających administrację polityków w fundacjach i instytutach oraz na uniwersytetach, gdzie spokojnie doczekają kolejnej kadencji demokraty. Wymiana nastąpi w tej części administracji, która z zasady jest wymieniana; urzędnicy zawodowi pozostaną na stanowiskach. Trzęsienia ziemi większego niż przy innych podobnych zmianach nie będzie. Jako człowiek głęboko zanurzony w relacje biznesu z polityką, jest Trump – mimo swoich antysystemowych deklaracji – par excellence człowiekiem systemu, tyle że z drugiej strony niż pani Clinton. Podobnie jak inni prezydenci z mniejszym doświadczeniem, będzie się uczył rządzenia, które potem będzie mu wychodziło lepiej lub gorzej. Ale doświadczenie nie jest żadną gwarancją sukcesu – vide choćby Jimmy Carter, jeden z najgorzej ocenianych prezydentów w historii USA, który w momencie zaprzysiężenia miał za sobą lata pracy w administracji stanowej.
W trakcie kampanii wielokrotnie pojawiało się pytanie, na ile antyestablishmentowa postawa Trumpa – której nie należy mylić z jego wrogością wobec poprawności politycznej, jedno nie jest jednak synonimem drugiego – jest szczera, a na ile jest cyniczną grą. Pełnej odpowiedzi nie poznamy zapewne przed połową kadencji nowego prezydenta, ale dla każdego uważnego obserwatora jest oczywiste, że Trump jest również członkiem establishmentu. W dodatku przywykłym do dobijania targu z oponentami, których z biznesowego nawyku będzie traktował jak partnerów handlowych, a nie ideowych wrogów. Tu tożsamości z sytuacją polską nie ma. Nasz spór jest w o wiele większym stopniu cywilizacyjny na poziomie elity władzy.
Kolejne podobieństwo, być może najważniejsze: tak jak Trump w USA, tak PiS w Polsce zdobył władzę w części dzięki elektoratowi pełnemu resentymentu. Ten resentyment – w sporej mierze zrozumiały, nawet słuszny – jest jednak zarazem groźny, o ile nie zostanie przez rządzących „ucywilizowany”. Nie w takim jednak sensie, o jakim mowa była na początku tego tekstu – nie chodzi o jego wygaszenie, zmiecenie pod dywan. Chodzi o ujęcie go w ramy instytucji i procesów, pozwalających odbudować i zmienić państwo trwale, tak aby ludzka złość zmieniła się w lepszą organizację struktur kraju, a nie znalazła ujście w budowaniu szubienic. Oczywiście rozumianych metaforycznie. To się – w mojej opinii – PiS dotąd nie udało i chyba partia rządząca nie ma na to pomysłu. Czy taki pomysł będzie miał Trump – nie wiadomo, bo jego kampania była jednym wielkim popisem retorycznym i trudno powiedzieć, czy gdziekolwiek w jego otoczeniu pojawiła się pogłębiona diagnoza stanu amerykańskiego społeczeństwa.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Mając świadomość ogromnych różnic pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Polską, nie sposób uciec od porównań pomiędzy wygraną Donalda Trumpa w roku 2016 a wygraną Andrzeja Dudy i PiS rok wcześniej. Tak, wiem – kompletnie inny system polityczny, inna historia, inne elektoraty, inny system głosowania – a jednak.
Podczas zorganizowanej tydzień przed wyborami w Ameryce promocji książki prof. Zbigniewa Lewickiego „Igrzyska demokracji”, poświęconej systemowi wyborczemu w Stanach Zjednoczonych, miała miejsce znamienna wymiana zdań. Znany amerykański prawnik polskiego pochodzenia Lejb Fogelman postawił tezę, że elektorat, dzięki któremu Trump może wygrać, to wszyscy ci, którzy odnoszą wrażenie, że Stany Zjednoczone ich kosztem prowadziły swoją równościową i afirmatywną politykę w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie wnikając w to, czy to wrażenie jest słuszne czy nie (moim zdaniem w dużej mierze tak), heteroseksualni biali Amerykanie chrześcijanie, w dużej mierze będący w pogarszającej się sytuacji materialnej, poczuli, że to ich kosztem windowano Murzynów, Latynosów, homoseksualistów, kobiety (najlepiej kolorowe lesbijki) i wszystkie inne grupy, które załapały się na akcje wynikające z przymusu politpoprawności. Wypowiedź Fogelmana otworzyła wątek dyskusji, w którym mowa była o frustracji, złości i innych wynoszących Trumpa emocjach, a które wydają się pojawiać nie tylko w USA, lecz również w innych krajach szeroko pojętego Zachodu i burzą dotychczasowy porządek polityczny.
Wówczas jeden z uczestników spotkania zadał pytanie brzmiące mniej więcej tak: „Faktycznie, na Zachodzie narasta frustracja dotychczasowym porządkiem. Ale czy wiemy, co z tym można zrobić?”. Nie umknął uczestnikom dyskusji być charakterystyczny, choć być może niezamierzony ton tej wypowiedzi, zawarty w zwrocie „co z tym zrobić”. Co z tym zrobić, czyli jak spacyfikować, przykryć, załagodzić – a nie rozwiązać problem u źródła. Być może zresztą takiego rozwiązania nie ma, również w skali globalnej, przynajmniej bez całkowitego zburzenia dotychczas funkcjonującego układu nie tylko politycznego, ale i społecznego.
Donald Trump doskonale wyczuł społeczną emocję, zwłaszcza tę opartą na złości i frustracji, być może lekko ukrytą, ale w toku kampanii coraz otwarciej ujawnianą. Umiał ją wykorzystać, zrobić z niej silnik napędowy własnej kampanii. I tu leży podobieństwo do kampanii w Polsce, od którego uciec się nie da. PiS bowiem, podobnie jak Trump, wyczuło nastrój protestu, frustracji, zniechęcenia i również potrafiło go wykorzystać, choć – ze względu na specyfikę polskiego systemu – musiało się tym sukcesem podzielić z Pawłem Kukizem.
Tu następują kolejne analogie. Tak jak w Polsce, tak w USA dotychczasowa elita wieszczyła koniec świata (a przynajmniej Ameryki) w razie zwycięstwa kandydata Republikanów. Tak jak w Polsce, zwycięstwo kandydata deklarującego zerwanie z dotychczasowym porządkiem wywołało reakcje skrajnie histeryczne, wręcz groteskowe. Przy czym, o ile w ogóle można je jakoś tłumaczyć, miały one większe uzasadnienie w Polsce niż mają w USA. W przypadku PiS dla członków dotychczasowej elity było jasne, że partia Kaczyńskiego zamierza ją przeorać i pozbawić dostępu do działających dotychczas źródeł zasilania. (Że w celu prostego zastąpienia „tamtych” „naszymi” – to całkiem inna sprawa.) W Stanach Zjednoczonych takie podejście jest niemożliwe. Trump nie zatrzyma normalnego w Waszyngtonie cyklu lokowania się opuszczających administrację polityków w fundacjach i instytutach oraz na uniwersytetach, gdzie spokojnie doczekają kolejnej kadencji demokraty. Wymiana nastąpi w tej części administracji, która z zasady jest wymieniana; urzędnicy zawodowi pozostaną na stanowiskach. Trzęsienia ziemi większego niż przy innych podobnych zmianach nie będzie. Jako człowiek głęboko zanurzony w relacje biznesu z polityką, jest Trump – mimo swoich antysystemowych deklaracji – par excellence człowiekiem systemu, tyle że z drugiej strony niż pani Clinton. Podobnie jak inni prezydenci z mniejszym doświadczeniem, będzie się uczył rządzenia, które potem będzie mu wychodziło lepiej lub gorzej. Ale doświadczenie nie jest żadną gwarancją sukcesu – vide choćby Jimmy Carter, jeden z najgorzej ocenianych prezydentów w historii USA, który w momencie zaprzysiężenia miał za sobą lata pracy w administracji stanowej.
W trakcie kampanii wielokrotnie pojawiało się pytanie, na ile antyestablishmentowa postawa Trumpa – której nie należy mylić z jego wrogością wobec poprawności politycznej, jedno nie jest jednak synonimem drugiego – jest szczera, a na ile jest cyniczną grą. Pełnej odpowiedzi nie poznamy zapewne przed połową kadencji nowego prezydenta, ale dla każdego uważnego obserwatora jest oczywiste, że Trump jest również członkiem establishmentu. W dodatku przywykłym do dobijania targu z oponentami, których z biznesowego nawyku będzie traktował jak partnerów handlowych, a nie ideowych wrogów. Tu tożsamości z sytuacją polską nie ma. Nasz spór jest w o wiele większym stopniu cywilizacyjny na poziomie elity władzy.
Kolejne podobieństwo, być może najważniejsze: tak jak Trump w USA, tak PiS w Polsce zdobył władzę w części dzięki elektoratowi pełnemu resentymentu. Ten resentyment – w sporej mierze zrozumiały, nawet słuszny – jest jednak zarazem groźny, o ile nie zostanie przez rządzących „ucywilizowany”. Nie w takim jednak sensie, o jakim mowa była na początku tego tekstu – nie chodzi o jego wygaszenie, zmiecenie pod dywan. Chodzi o ujęcie go w ramy instytucji i procesów, pozwalających odbudować i zmienić państwo trwale, tak aby ludzka złość zmieniła się w lepszą organizację struktur kraju, a nie znalazła ujście w budowaniu szubienic. Oczywiście rozumianych metaforycznie. To się – w mojej opinii – PiS dotąd nie udało i chyba partia rządząca nie ma na to pomysłu. Czy taki pomysł będzie miał Trump – nie wiadomo, bo jego kampania była jednym wielkim popisem retorycznym i trudno powiedzieć, czy gdziekolwiek w jego otoczeniu pojawiła się pogłębiona diagnoza stanu amerykańskiego społeczeństwa.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/314870-trump-troche-jak-pis-oraz-chocholi-taniec-poslow