Po referendum w Wielkiej Brytanii warto podjąć grę

Fot. freeimages.com
Fot. freeimages.com

Całe pół godziny politycznych komentarzy publicystów w radiu RdC, gdzie byłem gościem we wtorek, poświęcone było konsekwencjom brytyjskiego referendum. Mowa była między innymi o polskiej inicjatywie dyplomatycznej, która zaowocowała spotkaniem przedstawicieli dziewięciu państw UE w Warszawie. Pod koniec programu inny jego gość, Grzegorz Cydejko, określił Polskę i jej ewentualnych – bo przecież nie pewnych – partnerów jako „koalicję państw nic nieznaczących”.

Przyznaję, że na bardzo krótką chwilę mnie zamurowało. Ale tylko na chwilę, bo podejście Cydejki jest bardzo charakterystyczne dla niemałej grupy komentatorów i polityków, gotowych a priori rezygnować z każdego ambitniejszego planu, bo przecież „jesteśmy mało znaczącym krajem”. Ci sami ludzie zarazem uważają, że nasze znaczenie radykalnie by wzrosło, gdybyśmy podporządkowali się życzeniom najsilniejszych unijnych partnerów. Logiki w tym specjalnie nie ma, ale oni wydają się tego nie dostrzegać.

Obecną sytuację daje się opisać w dość prostych kategoriach.

Oto z UE wypada jedyny spośród jej dużych krajów, który otwarcie – oczywiście w imię własnych, nie cudzych interesów – przeciwstawiał się dążeniom federalistycznym, rozbudowie biurokracji, chciał UE rozluźnić, żeby się nie rozpadła. Odpowiedzią na to ze strony tych, którzy za taki, a nie inny wynik brytyjskiego głosowania ponoszą winę, jest pokrzykiwanie o potrzebie ściślejszej integracji. I nawet jeśli – a wiele na to wskazuje – pismo Franka-Waltera Steinmeiera oraz Jeana-Marca Ayraulta jest bardziej inicjatywą konkretnych polityków niż rządów, które reprezentują, to i tak dobrze prezentuje kierunek myślenia, który podziela część europejskich elit: radą na odrzucenie dotychczasowego kierunku rozwoju Unii – nie tylko przecież przez Brytyjczyków, lecz także w skali całego kontynentu, co widać po wynikach krajowych wyborów – ma być jeszcze silniejsze popychanie jej w tę samą stronę.

W piśmie obu ministrów jest miejsce, które szczególnie wyraźnie pokazuje ten tępy upór w forsowaniu ślepej drogi. Akapit o niemal komicznym brzmieniu. Ten mianowicie, w którym autorzy piszą, że projekt unii walutowej pod wieloma względami się nie udał, i to do tego stopnia, że część Europejczyków może go uznawać za kompletną porażkę. I właśnie dlatego trzeba go tak bardzo posunąć do przodu, aby nie dało się z niego wycofać.

Wiadomo, że ta droga jest nie do przyjęcia dla całkiem sporej grupy krajów UE. Nie tylko dla jakiejś części państw Europy Środkowej, ale prawdopodobnie także dla krajów skandynawskich czy niektórych krajów południa. W tej sytuacji Polska ma – mówiąc w uproszczeniu, bo w realnej polityce rzadko mamy do czynienia z czystymi, zamkniętymi wariantami działania – następującą alternatywę.

Wariant pierwszy: podczepiamy się pod niemiecki projekt, pod wieloma względami sprzeczny z naszym interesem, nawet gdyby miał być złagodzoną wersją listu Ayraulta i Steinmeiera. Projekt, który najprawdopodobniej będzie zmierzał do wydzielenia z UE „Europy karolińskiej”, faktycznego podziału UE, choćby formalnie miała pozostać jedną organizacją. W takim wariancie nie mamy oczywiście niemal żadnego wpływu na kształt rozwiązań dotyczących tej części UE, w której się znajdziemy. Jesteśmy na łasce i niełasce silniejszych partnerów, nie mając dla naszych interesów trwałego wsparcia w żadnej grupie krajów. Można założyć, że w kwestiach takich jak energetyka, normy dla energii odnawialnej, euro, imigracja, relacje z Rosją czy też wiele innych dziedzin, o których wspominają niemiecki i francuski minister w swoim liście (na przykład harmonizacja prawa karnego) Polska musiałaby się podporządkować życzeniom silniejszych partnerów. Bylibyśmy w tak zwanym głównym nurcie, ale pełniąc w nim rolę peryferii czy może nawet quasikolonii, gdzie – dla przykładu – upycha się najgorszy rodzaj imigrantów z Bliskiego Wschodu. Można założyć, że jako rodzaj protektoratu, cieszylibyśmy się jakimś rodzajem politycznego, może nawet militarnego bezpieczeństwa, bo z obszaru kolonialnego niełatwo się rezygnuje. Jest natomiast więcej niż pewne, że nie bylibyśmy w stanie realizować w pełni naszego potencjału w żadnej dziedzinie – nie taka jest bowiem rola kolonii.

Wariant drugi: idziemy własną drogą, starając się najpierw zbudować koalicję krajów, którym nie uśmiecha się ani wchodzenie do „Europy karolińskiej”, ani dzielenie Unii. Które chcą, aby tym razem najsilniejsi się dostosowali i pogodzili z faktem, że UE musi całkowicie przebudować swoje wewnętrzne relacje w sposób, który znacząco zmniejszy ich wpływy. Stałoby się to na przykład poprzez takie posunięcia jak wspominane przez Jarosława Kaczyńskiego zmniejszenie kompetencji nieposiadającej mandatu demokratycznego Komisji Europejskiej czy nowy podział głosów w Radzie UE (do czego po wystąpieniu Wielkiej Brytanii i tak musi dojść). Czyli wymagałoby faktycznie poważnej rewizji traktatu lizbońskiego lub stworzenia całkowicie nowego dokumentu. Zbudowawszy taką koalicję, z jej pomocą staralibyśmy się wpłynąć na kierunek zmian we wspólnocie.

To droga ryzykowna, prawda, bo bez gwarancji sukcesu, a wymagająca bardzo dobrego strategicznego planu, działań z całego zakresu instrumentarium dyplomacji i także nieco szczęścia – i ono jest w polityce niezbędne. Jednak gra jest warta świeczki, choćby dlatego, że odejście Wielkiej Brytanii otwiera dla Polski okno możliwości. Możemy przejąć od Londynu pałeczkę i stanąć na czele grupy tych krajów, które nie podzielają wizji eurokratów i polityków takich jak Juncker czy Steinmeier. I nie byłoby to granie powyżej naszych możliwości, ale dokładnie zgodnie z nimi.

Czytaj dalej na następnej stronie ===>

12
następna strona »

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.