Niemcy wykazują wyjątkową arogancję, która dodatkowo pogłębia podziały w UE. Walka o wpływy w Europie dopiero się rozpoczyna

PAP/EPA
PAP/EPA

Człowiek, który wtrącił Europę w kryzys” - tak zatytułował „Der Spiegel” swój komentarz dotyczący „Brexitu”. Kim jest ta niebywale wpływowa postać w oczach niemieckiego tygodnika? Nazywa się Nigel Farage. Ma 52 lata, kieruje Partią Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, jest europosłem, liderem grupy Europa Wolności i Demokracji Bezpośredniej w Parlamencie Europejskim. Zdaniem Spiegla”, wystąpienie Wielkiej Brytanii z UE ma być wynikiem jego kreciej roboty, trwającej już od ćwierćwiecza….

Czyli, jest dzieło i jest jego twórca, a właściwie należałoby powiedzieć: jest katastrofa i jest jej sprawca. Fałszywy sprawca, bo - jeśli Farage’owi można przypisywać brytyjskie „nie” dla UE, to co najwyżej po części. Za pogłębiający się kryzys zaufania społeczeństw Europy do wspólnoty, mający przecież konkretne podstawy, ponoszą winę najwięksi współdecydenci z Brukseli i Berlina, a imiennie kanclerz Niemiec Angela Merkel, niemiecki przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz oraz proniemiecki szef Rady Europejskiej Donald Tusk. Gdyby w unii wszystko było okay, kuszenie Farage’a itp. byłoby wołaniem na puszczy. Po prawdzie, po takiej klęsce, jaką jest rezultat referendum na wyspach powinna podać się do dymisji cała brukselska „wierchuszka”, zaś od Niemiec należałoby oczekiwać działań, które pomogłyby ów kryzys zaufania przezwyciężyć.

Tymczasem, wedle Brukseli i Berlina, winni są inni. Do rangi siły sprawczej urasta kanapowa grupa w PE, która notabene rozpadła się dwa lata temu po opuszczeniu jej szeregów przez jedną łotewską posłankę, a reaktywowana została dzięki przystąpieniu do niej naszego rodaka, posła monarchisty-korwinisty Roberta Iwaszkiewicza. Ani słowa, nie tylko w „Spieglu”, o aroganckiej polityce Merkel, łamiącej sobiepańsko zasady funkcjonowania wspólnoty 28 państw członkowskich UE, o podporządkowanych woli Berlina działaniach brukselskich urzędników, ani zająknięcia się choćby o sprowokowanej przez kanclerz fali islamskich imigrantów w Europie. Co gorsza, już po ogłoszeniu wyniku głosowania Brytyjczyków, do stolicy Niemiec zaproszono wybranych szefów dyplomacji - jak to zgrabnie ujęli gospodarze - „krajów założycielskich UE”: Francji, Włoch, Belgii, Holandii i Luksemburga, aby w tym ścisłym radzić, co dalej.

Nazywając rzecz po imieniu, jest to wyjątkowa arogancja, która dodatkowo pogłębia podziały w unii. Jeśli dać wiarę doniesieniu „Gazety Wyborczej”, powołującej się na „źródła w czeskim MSZ”, skupiona wokół Berlina szóstka chce łaskawie włączyć do swego grona naszych południowych sąsiadów, a także Słowację i państwa bałtyckie. Można zatem snuć spekulacje, że chodzi nie tyle chodzi o jakieś konsultacje, lecz raczej o wsadzenie klina pomiędzy członków Grupy Wyszehradzkiej. Dla Polski i Węgier nie ma miejsca w tym gronie. Dlaczego, skoro premier Viktor Orbán otwarcie apelował do Brytyjczyków o pozostanie w UE, zaś prezes rządzącego w naszym kraju PiS Jarosław Kaczyński podkreśla, że miejsce naszego kraju jest w UE…? Odpowiedź nasuwa się sama:

„Trzeba przyjąć nowy, bardziej konsensualny sposób podejmowania decyzji”, który będzie prowadził do odbiurokratyzowania i obniżenia nadregulacji”, proponuje Kaczyński. Również Orbán namawia do negocjowania nowego traktatu europejskiego. I w tym właśnie szkopuł, gdyż niemieckie mrzonki o utworzeniu „europejskiego superpaństwa” prysłyby jak bańka mydlana. Przez stolice Europy przewija się dziś pytanie: i co dalej? Scenariuszy jest kilka, a realizacja jednego z nich już się rozpoczęła. Zamiast poczekać na zaplanowany na przyszły tydzień szczyt UE w Brukseli, szef niemieckiej dyplomacji w gabinecie Merkel Frank Walter Steinmeier, który kilka dni temu określił manewry NATO w Polsce, jako „wymachiwanie szabelką”…, zwołał nad Szprewę tylko wybranych kolegów ministrów z zagranicy. Niemcy chcą z pomocą Francji i Włoch, a także zaufanego przewodniczącego UE Donalda Tuska, pozostać w roli dyrygenta unijnej orkiestry. Błąd w samym założeniu, gdyż do „Brexitu” i obecnego, największego kryzysu w dziejach wspólnoty doprowadziło właśnie lekceważenie i wymuszanie różnymi instrumentami podporządkowania się mniejszych krajów dezyderatom UE pod niemieckim „przywództwem”, a nawet jawne ingerencje w wewnętrzne sprawy poszczególnych krajów.

Unia nie jest „Stanami Zjednoczonymi Europy” i, jak dobitnie wykazali to Brytyjczycy, wątpliwe, czy kiedykolwiek nimi będzie. Niemcy potrzebują Francji dla utrzymania dominującej roli, jednakże ta ma własne, wielkie problemy, także tam od lat rosną w siłę antyunijne, a w tym kontekście antyniemieckie trendy, zarówno na płaszczyźnie politycznej, jak i w sferze ekonomiczno-gospodarczej. Podobnie wygląda sytuacja z targanymi własnymi kłopotami Włochami, które Niemcy usiłują dziś zinstrumentalizować do własnych celów. Konflikty w ramach choćby tylko tej trójki byłyby wręcz zaprogramowane.

Jeszcze większa integracja „trzonu” Europy, jako odpowiedź na „Brexit”, jest zatem rozważaniem teoretycznym z nikłymi szansami na realizację. Przyczyniłoby się to jedynie do jeszcze większych pęknięć w UE. Właściwą odpowiedzią byłaby gruntowna przebudowa „europejskiego domu”: decentralizacja, ograniczenie brukselskich kompetencji do niezbędnego minimum, odbiurokratyzowanie unijnych struktur oraz przywrócenie krajom członkowskim prawa do decydującego głosu w ich wewnętrznych sprawach. W odczuciu niemieckich polityków od prawa do lewa byłoby to rozwiązanie najgorsze. Nie bez powodu wicekanclerz z ramienia współrządzących socjaldemokratów (SPD) Sigmar Gabriel przedstawił ich plan dla UE, który można by złośliwie określić, jako przekształcenie wspólnoty w „Związek Socjalistycznych Republik Niemieckich”…

Ciąg dalszy na następnej stronie.

12
następna strona »

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Komentarze

Liczba komentarzy: 70