Zapoznawcza wizyta prezydenta Dudy w Berlinie była udana. Ale poklepywanie po ramionach nie zastąpi rzeczowego dialogu

PAP/Paweł Supernak
PAP/Paweł Supernak

W Berlinie było słonecznie i serdecznie. Gospodarze się cieszą, bo Andrzej Duda powiedział, że ich lubi, i nie jest takim germanofobem, na jakiego wygląda jego partia, a nasz prezydent jest zadowolony, że niemieckie media nie wieszały na nim psów, że porozmawiał ze swym niemieckim kolegą z urzędu Joachimem Gauckiem „o najważniejszych kwestiach”, zaś kanclerz Angela Merkel „rozumie sytuację” i - jak oznajmił - „chce ze mną pozostawać w stałym kontakcie telefonicznym”.

Znaczy, było miło. I to nie raz. Przynajmniej na fotografiach… Gdy 26 lat temu premier Tadeusz Mazowiecki i kanclerz Helmut Kohl padli sobie w ramiona w Krzyżowej, w stosunkach Polski i Niemiec miało być już tylko lepiej. Wszystko niemalże poszło w niepamięć, od poprzedzających to spotkanie utarczek, gdzie właściwie powinno się odbyć (Niemcy wskazywali na Górę Św. Anny), a na krzywdach doznanych przez nas w drugiej wojnie, ba, podczas 123 lat zaborów skończywszy. My, Polacy, już tak mamy, popadanie w skrajności to nasza narodowa specjalność. Więc, gdy 12 listopada 1989r. Kohl i Mazowiecki padli sobie w ramiona, między Odrą a Nysą zapanowała radość, że oto mamy ten koszmarny etap w naszej wspólnej historii za sobą, że teraz Polak i Niemiec, to już dwa bratanki…

Nic to, że kanclerz przerwał wizytę i poleciał do Berlina, gdzie tłum jego rodaków z dawnej NRD zaczął rozbiórkę muru berlińskiego, no, bo po dwóch dniach wrócił do Warszawy. Niby ten sam kanclerz wrócił, ale jakby już nie taki sam. A nam przyszło długo trzeźwieć z krzyżowego entuzjazmu. Rzecz dotyczyła nie tylko naszej zachodniej granicy, na którą – co Kohl sam przyznał po latach – zgodził się „pod presją Amerykanów”, nie tylko odszkodowań dla Polski za wojenne straty, na co kanclerz zareagował: „jeśli ktoś myśli, że otworze kasę, te się grubo myli”, a którą de facto otworzył dopiero jego następca Gerhard Schröder, również pod naciskiem Amerykanów, ale także takich przyziemnych spraw, jak sytuacja mniejszości narodowych – Niemców w Polsce i Polaków w zjednoczonych już Niemczech.

Rok po wspólnej modlitwie kanclerza i premiera na klęcznikach w Krzyżowej zawarliśmy traktat „o potwierdzeniu istniejącej między nami granicy”, choć tę dawno uznały z osobna Niemcy Zachodnie i Wschodnie, a dwa lata później traktat „o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”. Układy nie do przecenienia, ale świątecznie wtedy nie było: mury i drzewa w Bonn oblepione były plakatami ze starymi mapami III Rzeszy i podpisami o „największej amputacji Niemiec”, a nad Urzędem Kanclerskim latał samolot z wielki transparentem „Zrzeczenie się jest zdradą”, wynajęty przez środowiska wysiedleńców. Pamiętam, zanim dotarłem do siedziby kanclerza, ktoś wcisnal mi ulotkę: „Śląsk pozostanie nasz”, którą mam do dziś. Gdy wówczas nasz premier Jan Krzysztof Bielecki i kanclerz Kohl składali podpisy pod traktatowo deklarowaną przyjaźnią, w powietrzu wisiał raczej minorowy nastrój. Nie pamiętam natomiast, czy piliśmy wtedy szampana i, czy były jakieś toasty, ale może zapomniałem…

Erzac pojednania

W każdym razie, wesoło nie było, wręcz przeciwnie. „Naszym najpilniejszym zadaniem jest dziś walka ze stereotypami”, apelowała nieco później przewodnicząca parlamentu (Bundestagu) Rita Süssmuth. Jej wezwanie nie było bezpodstawne. Na pierwsze dysonanse w „nowym rozdziale” naszych stosunków nie trzeba było długo czekać. Kanclerz Kohl nie zaprosił prezydenta RP Lecha Wałęsy do scalonego Berlina na uroczysty wymarsz alianckich żołnierzy. Nie chciał dostrzec, że drogę ku zjednoczeniu z NRD otworzył wyłom dokonany w komunistycznym bloku przez Solidarność. W Polsce, a także w samych Niemczech uznano to za wielki afront. Dopiero po fali wewnętrznej krytyki kanclerz zdecydował się zaprosić w ramach zadośćuczynienia szefa polskiego MSZ Władysława Bartoszewskiego do wygłoszenia przemówienia w nadreńskiej sali posiedzeń plenarnych. Gdy minister nawiązał do większych per saldo strat terytorialnych Polski niż poniosły Niemicy po drugiej wojnie światowej oraz wysiedleń Polaków, siedzący obok mnie deputowany, później jeden z ministrów w gabinecie Merkel szepnął: „Nie miałem o tym pojęcia…”

„Niemcom zabrakło wyobraźni, niekiedy taktu, a przede wszystkim wiedzy o Polsce”, komentowała zaniepokojona pogorszeniem się nastrojów prof. Anna Wolff-Powęska z Instytutu Zachodniego w Poznaniu. Przykłady można mnożyć. Po krótkotrwałym podziwie mediów dla - jak pisano w RFN - „polskiego wynalazku okrągłego stołu”, nasze relacje znów zdominowały obciążenia z przeszłości. Najpierw od ministra Bartoszewskiego oczekiwano przeprosin „za zbrodnie Polaków na Niemcach”, potem wiodącym tematem stało się Jedwabne i rzekomy „polski antysemityzm”, co w naszym kraju zinterpretowano, jako próbę relatywizacji Holocaustu, pisania historii na nowo i przekwalifikowania ofiar w sprawców.

Ciąg dalszy na następnej stronie.

123
następna strona »

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.