Najpierw był Lech Wałęsa. „Aforysta” mimo woli, z wykształcenia elektryk, ikona „Solidarności” i noblista pokojowy z zagadkowa przeszłością, dotyczącą kontraktów z SB. Daruję sobie cytowanie jego „mądrości”, żeby nikt mi nie zarzucał, że jestem stronniczy i uwziąłem się na naszego prezydenta ze zrządzenia historii i losu, przytoczę tylko opinię redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” Adama Michnika, który swego czasu napisał na użytek francuskiego dziennika „La Libération”, tuż przed zgłoszeniem przez Wałęsę swej kandydatury do najwyższego urzędu w państwie polskim:
„Wałęsa wykazał wielki talent w zacieraniu śladów i wywoływaniu napięć międzyludzkich. (…) Jest nieobliczalny, nieodpowiedzialny, niepoprawny, a przede wszystkim nieudolny. (…) Nie jest w stanie uczyć się na własnych błędach, gdyż jest przekonany, że ich nigdy nie popełnił. (…) Z symbolu polskiej demokracji stał się jej groteskową karykaturą. (…) Jego niewiedza w sprawach gospodarki i międzynarodowych straszy i paraliżuje Polaków i zagranicznych partnerów”…
Moje skróty były niezbędne, bowiem charakterystyka Wałęsy przez Michnika wypełniła dokładnie aż 242 wiersze. I tu czapka z głowy przed panem Adamem - w tej kwestii zgadzam się z nim co do joty! Poza granicami Wałęsa dawał różne popisy, dość wspomnieć jego aferę nocnikową w Bonn, prośbę do Niemców w Berlinie, aby stali się „Führerem” Europy, ponieważ on już „zrobił swoje”, czy lotniskowy skandal na Wyspach Brytyjskich, gdy najsłynniejszemu elektrykowi na świecie celnicy przetrzepali bagaż. Skarpetki mu wywleczono, majtałasy i różne inne rzeczy, i to na oczach innych podróżnych. Skandal! „Nigdy do Londynu!”, napisał potem na swym blogu „sponiewierany” Wałęsa. Bo on przecież jest nietykalny. Wyszło na to, że przemycał szampany. Na dodatek świadkowie dorzucili, że zajeżdżało od niego alkoholem, że zachowywał się po chamsku itd. Urażony Wałęsa zapowiedział, że więcej Zjednoczonego Królestwa nie odwiedzi, przecież od poniewierania, trzepania i puszczania w skarpetkach to jest on…
Po Wałęsie nastał Aleksander Kwaśniewski, któremu ten pierwszy chciał podać nogę, a ostatecznie pokochał całym sercem. Następca elektryka legitymował się wyższym wykształceniem, którego - jak się okazało - nie miał, gdyż studiów nie ukończył. Ale mówić potrafił. Niekiedy miał z tym jednak trudności, a także z poruszaniem się podczas pełnienia służby dla narodu, ponieważ dokuczały mu golenie. Cierpiał z tego powodu na obczyźnie, jak np. na Ukrainie, cierpiał i w kraju. Jak np. podczas konwencji wyborczej SLD w Szczecinie w 2007r., gdy wzywał z mównicy:
„Myśmy to już przeżyli, nie idźcie tą drogą - Jarosławie Kaczyński, Lechu Kaczyński, Ludwiku Dorn… i Sabo, nie idźcie tą drogą…!”.
Udzielał też mądrych rad młodzieży, np. w Kijowie, gdzie pod wpływem „choroby filipińskiej” pouczał studentów jak postępować z kobietami: „Należy im patrzeć w oczy, ale niezbyt natarczywie, zgodnie z zasadami - mówiąc po francusku - savoir vivre’u”…
Innym razem przywiózł do Urzędu Kanclerskiego żubrówkę. Kanclerz Helmut Kohl wyróżniał wybranych gości zaproszeniem do knajpy „Deidesheimer Hof” na swą ulubioną potrawę Saumagen (świńskie żołądki). Kwaśniewski też chciał być wyróżniony. Gdy zahaczył Kohla, że chciałby jej spróbować, ten nie zaprosił go do tej restauracji, lecz zamówił catering do biura. A gdy Kwaśniewski pochwalił się dziennikarzom, że „jadł Saumagen”, kanclerz wyjaśnił, iż danie to podano… na życzenie polskiego prezydenta. W kwestii formalnej, żubrówki nie dotknął, pił wino… Wtedy przynajmniej Kwaśniewski trzymał się pewnie na nogach. Na cmentarzu w Charkowie balansował między grobami, musiał być podtrzymywany i omal nie przewrócił się na wieńce składane przez polską delegację…
Następca Kwaśniewskiego, śp. prezydent Lech Kaczyński miał tę największą wadę, że na filipińską przypadłość nie zapadał, nie zadowalało go okazjonalne wznoszenie toastów, ani protekcjonalne poklepywanie po ramieniu. Więc do niebotycznych rozmiarów rozdmuchiwano takie epizody jak np. ten, gdy rzucił do natręta, nagabującego go przy samochodzie na warszawskiej Pradze, który nazwał członków PiS „szczurami”:
„Spieprzaj dziadu…”,
—wycedził Kaczyński i to dwukrotnie. A że nie chwiał się między grobami, nie próbował wpakować się po pijanemu do bagażnika i nie apelował przy mikrofonach np. do Donalda Tuska i jego psa „Szeryfa”, by nie szli tą drogą, przeciwnicy polityczni musieli zadowolić się skandalami z importu. Jak ten, gdy niemiecki, lewicowy dziennik „die Tageszeitung” („taz”) skarykaturował głowę naszego państwa jako kartofla. Dla przypomnienia, powodem było odwołanie przez Kaczyńskiego udziału propagandowej niemiecko-francusko-polskiej farsie Trójkąta Weimarskiego - figury płaskiej, w której wcześniej nasza „bliska współpraca” polegała na tym, że francuski prezydent Jacques Chirac kazał Polsce trzymać język za zębami w sprawach międzynarodowych, zaś niemieccy „partnerzy” nazywali nas „osłem trojańskim USA”…
Po przedwczesnej śmierci Lecha Kaczyńskiego, jego miejsce zajął Bronisław Komorowski. Nie będę przypominał jego błędów ortograficznych w „bulu i nadzieji”, które po wsze czasy pozostaną za granicą w księgach pamiątkowych, ani Jana Pawła „III”, Wisławy „Czymborskiej”, Virtuti „militarne” itp., ani nawet słów, „jaki prezydent, taki zamach”, wypowiedzianych pod adresem poprzednika, gdy Komorowski był jeszcze marszałkiem Sejmu (po ostrzelaniu w Gruzji samochodu wiozącego Kaczyńskiego). Choć w tym miejscu warto byłoby przypomnieć późniejszy, osobliwy komentarz Komorowskiego, iż „żałuje, że nie powiedział tego mocniej”, bo:
„gdyby otoczenie Kaczyńskiego wyciągnęło wnioski z tamtego incydentu, to mógłby on dziś żyć”…
Nie zamierzam też wytykać urzędującemu prezydentowi umysłowej zaćmy, jak wówczas, gdy po śmierci polskiego żołnierza w Afganistanie mówił o naszej misji wojskowej w tym kraju:
„Jest przygotowywana strategia wyjścia z NATO. Jestem po rozmowie z panem premierem w tej sprawie”.
A propos sojuszu, nawiązując np. do słynnej wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o ZOMO, Komorowski komentował:
„My nie chcemy nikogo ustawiać tam, gdzie nas próbowano ustawiać, tam, gdzie stoi NATO”…
Nie zamierzam też powtarzać opinii o pilnowaniu pałacowego żyrandola przez Komorowskiego, czy wypominać jego senność na różnorakich oficjałkach.
Podczas najnowszej, oficjalnej wizyty w Japonii prezydent nie spał. Nie wiem, czy wypił za dużo, czy się naćpał, czy zrobił to na trzeźwo, w każdym razie zwiedzając salę obrad stanął przy mównicy, wlazł z butami na fotel sprawozdawcy japońskiego parlamentu, przywołał „szoguna” (tak nazwał gen. Stanisława Kozieja) i pozował mu do zdjęcia.
Japończycy osłupieli… Ja też. Tak reprezentuje nas pierwszy z pierwszych, głowa państwa z wyboru. Mamy troglodytę, nieokrzesańca, pozbawionego kultury, taktu i rozumu, po prostu buraka za prezydenta. Jestem gotów odpowiadać przed sądem za obrazę głowy państwa i uprzedzam od razu, że poproszę o najwyższy wymiar kary i na końcu powtórzę to samo. Bo to nie obraza, lecz fakt!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/235504-mamy-buraka-za-prezydenta-jestem-gotow-odpowiadac-przed-sadem-za-obraze-glowy-panstwa-bo-to-nie-obraza-lecz-fakt