Kreml zdecydował się eskalować konflikt, bo nie dba już o reakcję Zachodu. NASZ WYWIAD

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
youtube.com
youtube.com

wPolityce.pl: Dlaczego w sieci znalazł się film, pokazujący maltretowanie przez rosyjskich terrorystów pojmanych ukraińskich żołnierzy?

Wojciech Konończuk, kierownik Zespołu Ukrainy, Białorusi  i Mołdawii w Ośrodku Studiów Wschodnich: To nie pierwszy taki przypadek, zdarzało się już, że rosyjskie stacje telewizyjne, operujące w Donbasie, pokazywały podobne sytuacje. To dowodzi, że Kreml nie jest w stanie w pełni kontrolować wszystkiego na miejscu, bo publikacja takich nagrań nie jest mu na rękę.

Były tam też rosyjskie ekipy telewizyjne.

Tak, na filmie widać mikrofon stacji LifeNews, która powstała kilka miesięcy przed Majdanem i jest telewizyjną bulwarówką. Zdarza się, że jej pracownicy są na miejscu zdarzeń jeszcze zanim do nich dojdzie, co pokazuje, jak silnie są włączeni w struktury medialno-polityczne Rosji. Nie mają skrupułów, żeby dzielić się nawet bardzo brutalnymi nagraniami. Tu zresztą trzeba podkreślić, że pracownicy takich stacji jak LifeNews to nie dziennikarze, ale propagandziści. Jeden z instrumentów używanych w konflikcie przez Rosję.

Dlaczego publikacja takich nagrań nie jest korzystna dla Moskwy?

Ponieważ mogą one obrócić przeciwko niej zachodnią opinię publiczną, wrażliwą na takie obrazy. Nagranie, o którym mówimy, jest tego dobrym przykładem: tam mamy pastwienie się nad konkretnymi osobami, które mają twarze, nazwiska. To już nie są bezimienne ofiary. To może poruszać ludzi na Zachodzie, a tam opinia publiczna jest w stanie wywierać wpływ na politykę. Ten film widziało już zapewne parę milionów osób, którym w głowach pozostał przekaz, że na wschodzie Ukrainy mamy do czynienia z barbarzyńcami, rosyjskimi terrorystami. Z drugiej strony wygląda na to, że Rosja przestała się przejmować kontrolowaniem przepływu podobnych wiadomości. Uznała, że nie ma już większego znaczenia, czy ten albo inny film trafi do internetu. W ciągu ostatnich dwóch tygodni Moskwa kolejny raz pokazała, że jest gotowa osiągnąć swoje cele wobec Ukrainy niezależnie od kosztów. Przed tragedią w Mariupolu w UE rozpoczęły się poważne dyskusje na temat złagodzenia sankcji, sytuacja gospodarcza Rosji bardzo się pogorszyła, w tym roku odnotuje prawdopodobnie ujemny wzrost gospodarczy, cena ropy prawdopodobnie przez kolejne miesiące pozostanie na niskim poziomie – i mimo tych wszystkich czynników Kreml zdecydował się eskalować konflikt. Oznacza to, że czują się pewnie oraz nie dba już zbytnio o reakcję Zachodu.

Czy eskalacja oznacza, że możemy się spodziewać otwartej wojny i wejścia regularnych oddziałów rosyjskich na terytorium Ukrainy?

Te oddziały są tam już niemal od początku konfliktu. Pytanie tylko o skalę tej obecności. Nie byłoby tej wojny bez bezpośredniej ingerencji oddziałów rosyjskich, nawet jeśli ich członkowie nie nosili dystynkcji albo byli po cywilnemu. Z wtargnięciem oddziałów rosyjskich na szerszą skalę mieliśmy do czynienia w sierpniu w obliczu skutecznej ofensywy sił ukraińskich. Gdyby nie Rosjanie, kwestią czasu byłoby wówczas przejęcie przez Kijów kontroli nad terenami zajętymi przez separatystów. W ostatnich dniach pojawiły się dowody na to, że liczba rosyjskich jednostek na Ukrainie rośnie znów po tym, jak spadła po porozumieniach mińskich jesienią zeszłego roku. To kolejny sygnał wysyłany do Kijowa i Zachodu, żeby zaakceptowały rosyjskie warunki uregulowania sytuacji, bo w przeciwnym wypadku może być tylko gorzej.

Twarz i nazwisko ma także człowiek, który kierował makabrycznym teatrzykiem przed kamerami. Wiemy o nim coś więcej?

To „Giwi”, szef batalionu wojska samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej, noszącego nazwę „Somali”, postać barwna, często na pierwszej linii frontu, lubiąca pokazywać się w mediach. Zaprawiony w bojach m.in. o lotnisko w Doniecku. Media rosyjskie lubią go pokazywać, gdyż w odróżnieniu od choćby „Motoroli”, innego donbaskiego komendanta jest obywatelem Ukrainy, co ma uwiarygadniać rosyjską tezę, że w Donbasie trwa wojna domowa.

Po co ten makabryczny teatr był potrzebny jemu? Czy nie zdawał sobie sprawy z możliwych szerszych konsekwencji?

Nie jestem pewien, czy ten człowiek zadaje sobie podobne pytania. Wojna na wschodzie Ukrainy zaktywizowała elementy kryminogenne, bandyckie, powiązane ze światem przestępczym. Zakładam więc, że w grę wchodzą bardzo pierwotne instynkty. Oni pewnie nie mają nawet pojęcia, że istnieją jakieś konwencje, regulujące traktowanie jeńców.

rozmawiał Łukasz Warzecha

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych