Ikona lewicowego kina

fot. filmweb
fot. filmweb

Dwaj reżyserzy, Ken Loach i Mike Leigh, od dekad uchodzą za ikony brytyjskiego kina. Ileż zużyłam atramentu, dowodząc, że owszem, są idolami, ale kina lewicowego, zwierciadlanego odbicia programu laburzystów oraz,  tak, brytyjskich postkomunistów.

Rozpadł się Związek Sowiecki, zniknął Mur Berliński,  na śmietniku historii znalazła się Partia Komunistyczna Wielkiej Brytanii, a Ken Loach dalej kręci „te” swoje obrazy – jakby się nic nie zdarzyło. W Wielkiej Brytanii, po każdej premierze jego politycznej dramy, Ken Loach staje się przedmiotem żartów i kpin prasy konserwatywnej, która punktuje ich upolitycznienie, biało-czarny obraz zdarzeń i kreowanie skompromitowanych komunistycznych liderów na bohaterów pozytywnych. A w Polsce ciągle znajdujemy gromadkę obrońców „kina wrażliwości społecznej”, którzy zapominają, że „nieuprzywilejowanych” znaleźć można także poza klasą robotniczą. Mike Leigh nawet dorobił sobie stosowny życiorys, i choć jest synem lekarza  i nauczycielki, od jakiegoś momentu uparcie twierdzi, że „pochodzi z klasy robotniczej”. Ot, kaprysy „kawiorowej lewicy”.

Powracając do Kena Loacha, jest to pieszczoch brytyjskiego lewicowego establishmentu filmowego, który nigdy  nie zapomina o nim przy dzieleniu funduszy na produkcje, oraz festiwali w Cannes, Wenecji czy Londynie, które wciąż premiują jego poglądy wysokimi nagrodami. To przecież system naczyń połączonych! Za to obieg jego filmów pozostał wąski, nigdy nie wyszły one poza kina studyjne i konwentykle festiwalowe, bo szeroka publiczność ani na Wyspach, ani też w Polsce nie chce tych propagandowych agitek oglądać. Czego nie chciał przyjąć do wiadomości UK Film Council, zlikwidowane przez Davida Camerona ministerstwo kinematografii, ani duże firmy produkcyjne BBC Film i Channel 4 Film – obie reprezentujące „właściwe” spojrzenie na to, co dobre i postępowe, a co nie. I tak toczy się światek, tak działa „kawiorowa lewica” w Wielkiej Brytanii. Zresztą – wystarczy spojrzeć na europejski repertuar - nie inaczej we Francji, Niemczech czy Hiszpanii.

Ostatnia praca Kena Loacha „Klub Jimmy’ego”, polska premiera 31 padziernika, to znana układanka: klasa robotnicza, „Kapitał” Marksa i komunista jako bohater pozytywny, oczywiście regularnie czytujący „Worker’s Voice” czyli „Głos Robotniczy”. Jest to kolejny film, który próbuje ekshumować komunistycznych herosów – w tym przypadku jest to Jimmy Gralton, współzałożyciel Komunistycznej Partii Irlandii – legendy oraz mity. Mocno je zresztą pudrując, że nie powiem – ostro manipulując wyobraźnią widzów. Przed pokazem tego filmu na MFF w Cannes, Loach zwierzał się festiwalowej publice kokieteryjnie: ”Mam nadzieję, że > Klub Jimmy’ego< nie jest workiem starych nonsensów”. Niestety jest, i to jakich! Oto stały scenarzysta Loacha, Paul Lavery, zaadaptował na użytek dużego ekranu sztukę Donalda O’Kelly, przypominająca losy irlandzkiego komunistycznego przywódcy z lat 30., Jimmy Graltona, który za komunistyczna propagandę – jako jedyny Irlandczyk w historii – został ekspulsowany z kraju.

Dlaczego został przez władze uznany za tak niebezpiecznego? Otóż lata 30. ubiegłego wieku były okresem wielkiej ekspansji ruchu komunistycznego w Europie – patrz: choćby w Hiszpanii, gdzie w 1936 roku przerodził się w okrutną wojnę domową. W Irlandii obawiano się komunizmu, zyskał sobie nawet nazwę „Red Scare”, „Czerwony Strach”. Po kraju krążyły dziesiątki agitatorów,  a moskiewskiej propagandzie przeciwstawiali się nie tylko ziemiaństwo, klasa średnia i duchowieństwo, ale i armia narodowo – wyzwoleńcza, IRA, rekrutująca się przecież  z przedstawicieli różnych klas społecznych. Komunistyczną utopię wspierali częściowo robotnicy i wiejscy wyrobnicy, pośród których działali tacy jak Jimmy Gralton i jego towarzysze. Taka jest historyczna prawda o emisariuszach Kremla w Irlandii lat 30.  z którą Ken Loach obszedł się w filmie dość bezceremonialnie.

Niemal wszystko w tym obrazie jest załgane: „Klub Jimmy’ego” nie był np. wiejskim klubem, sercem lokalnej wspólnoty, gdzie ludzie gromadzili się, śpiewali i tańczyli,  i dyskutowali poezję Yeatsa. W istocie był to dance hall, sala tańca w miasteczku Effrinagh, gdzie owszem, tańczono i śpiewano, lecz głównie organizowano polityczne mitingi, gdzie czytywano – lecz nie poezję Yeatsa, lecz prozę Marksa, a mówiąc dokładnie jego „Kapitał”. I gdzie Jimmy Gralton, jeden z najpopularniejszych aktywistów – lewaków, założył Revolutionary Workers’ Group, która następnie przekształciła się w Komunistyczną Partię Irlandii! Po drugie ten biało – czarny obraz zdarzeń! Agresywni, uzbrojeni w pejcze, w dodatku paskudni „faszyści”, którzy terroryzują miejscowych i w końcu podpalają ich klub, a z drugiej strony szlachetny Jimmy, rozciągający swoje opiekuńcze skrzydła nad „nieuprzywilejowanymi”, stwarzając im szanse samorozwoju. Dance hall odwiedzany był przez wszystkich – a prezentowanie konfliktu jako walki klas między właścicielami ziemskimi, fraternizującymi się z klerem z jednej, a „nieuprzywilejowanymi” z drugiej strony, mało ma wspólnego z prawdą tamtych czasów.

Dalej - Loach przedstawia Graltona jako bohatera bez zmazy, rodzaj Pawki Korczagina, świetny mówca i oddany wspólnocie aktywista, w dodatku piekielnie przystojny. A dookoła – uciemiężony lud, i morze „faszystów” i „czarnych”, kompletnie pozbawionych jakichkolwiek racji. Słowem, historia nie potwierdza żadnej z tez reżysera.

Albo te dialogi - drewniane i deklaratywne jak z ulotki początkującego aktywisty. ”Aż krew się gotuje na tych chuliganów w sutannach” – mówi na przykład jeden z towarzyszy Jimmy’ego, choć historia Irlandii podaje wiele dowodów na to, że kościół na Zielonej Wyspie wspierał naród i jego aspiracje społeczne i narodowo - wyzwoleńcze. Ow antyklerykalizm wydaje się raczej refleksem poglądów brytyjskiego establishmentu filmowego, którego jednym z filarów jest Loach, i które wyprodukowało takie anty – kościelne paszkwile jak „Ksiądz” Antonii Bird, „Siostry magdalenki” Petera Mullana czy „Liama” Stephena Frearsa. Albo inny fragment: ”Ta książka zmieniła świat” - mówi o „Kapitale” Marksa któryś z komunistycznych aktywistów. Fakt, zmieniła, ale czy na lepsze? I czy przemoc, do której nawołuje Gralton, to naprawdę właściwy sposób na naprawę stosunków społecznych? Doświadczenia rewolucji sowieckiej, hiszpańskiej, kubańskiej, chińskiej mówią, że nie. Dziś nikt rozsądnie myślący nie wierzy już w sens krwawych rewolucji, które mają naprawić świat. Bo przekonaliśmy się już, że nie naprawią. Wierzy w to tylko Ken Loach i paru jego kolegów po kamerze. I w dodatku w jakiś cudowny sposób łączą to ze tępym pacyfizmem, bezustannie atakując najpierw Tony Blaira, a potem Davida Camerona za wspieranie amerykańskich i europejskich aliantów w zapalnych punktach Bliskiego Wschodu.

Brytyjskie recenzje filmu Kena Loacha były mocno rozstrzelone, zgodnie z profilem gazety, w której zostały wydrukowane. W konserwatywnym Daily Telegraph Robbie Collon pisał o rozczarowaniu filmem „w zdumiewający sposób mało inspirującym i twórczym”. Za to lewicowy „Guardian” wychwalał go pod niebiosy: ” >Klub Jimmy’ego< jest wzruszającym i inspirującym portretem irlandzkiego komunisty Jimmy Graltona”. I twierdził, że „Loach ma umiejętność wiązania gniewu na społeczna niesprawiedliwość z elokwencją i zdrowym rozsądkiem” – na co jednak dowodów w filmie nie znalazłam. Twarda propaganda, sącząca się z tego obrazu, kompletne nie liczenie się z rzeczywistością otaczającą „Klub Jimmy’ego”, budzi protest. I albo jest to zupełny odlot europejskiego lewaka, zresztą nie pierwszego i nie ostatniego, albo też koniunkturalizm doskonały. Ja stawiam na melanż tych dwóch postaw, typowy dla „lewicy kawiorowej”.

Sztuka, kino zawsze było dostarczycielem mitów. Loach korzysta z tego przywileju. Podobnie jak  we wcześniejszych pracach – „Ziemi i wolności” opowiadającej o hiszpańskiej wojnie domowej, „Pieści Carli”, promocja lewicowych związków zawodowych, czy „Chlebie i różach”, hymn na cześć bohaterskiej Nikaragui – manipulując historią i naszą pamięcią wspomina czasy kiedy wydawało się, że komunizm miał jeszcze jakiś potencjał, jakieś racje. Dziś światowa lewica wydaje się zagubiona i w rozsypce. Zniknęły dawne punkty odniesienia, skompromitowali się bohaterowie, trwają nerwowe poszukiwania – także w kinie – co się da ocalić. „Klub Jimmy’ego” najwyraźniej wskazuje na istnienie takiego trendu.

komentarz ukazał się na stronie SDP

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.