Kilka uwag o wyborach do amerykańskiego Senatu

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Nick Santorum, fot. PAP/EPA
Nick Santorum, fot. PAP/EPA

Wprawdzie jeszcze w przeddzień wyborów uzupełniających do amerykańskiego Senatu nadal nie brakuje obserwatorów uważających za możliwe utrzymanie przez demokratów przewagi w tej Izbie, jednak obecne wskazania sondaży, widoczne w nich od kilku tygodni trendy, analizy politologiczne i ugruntowane analogie historyczne (np. tzw. midterm momentum w sytuacji osłabionej pozycji prezydenta), każą przewidywać sukces republikanów.

Mimo, że również w Izbie Reprezentantów zwiększą oni stan posiadania do poziomu, który ostatni raz osiągnęli 65 lat temu, to w mediach ton nadaje batalia o Senat. Nie tylko dlatego, że stwarza ona szanse pełnej władzy GOP w Kongresie oraz symbolicznego zwycięstwa (odwetu) nad prezydentem Obamą, lecz także z powodu jej widowiskowego charakteru i zaskakujących porażek obu partii w stanach uważanych za ich bastiony (Kansas dla Republikanów, Zachodnia Wirginia dla Demokratów) oraz niepewny niemal do ostatniej chwili rezultat (możliwe, że ostatecznie zadecydują dogrywki przeprowadzone w dwóch stanach: 6 grudnia w Luizjanie i  w Georgii 6 stycznia, jeśli jutrzejsi zwycięzcy nie przekroczą wymaganego tam progu 50%), który zapewni zwycięskiej partii niewielką jedynie przewagę. Mało kto zwraca przy tym uwagę, że wygrana republikanów może się okazać sukcesem na krótką metę …

Partia ta ma uprzywilejowaną sytuację w tegorocznym cyklu wyborczym, w którym co dwa lata wymienia się ok. 1/3 składu Senatu. Demokraci bronią 21 ze swoich dotychczasowych 55 miejsc (wliczając 2 afiliowanych przy nich senatorów niezależnych), republikanie jedynie 15 z 45. Różnica 6 miejsc to dokładnie tyle, ile zdobytych netto miejsc potrzebne jest do zmiany władzy w Senacie.

Powoduje ona zwiększenie kosztów finansowych kampanii demokratów, ciężar organizacyjny dla partii oraz generalnie zmusza do taktyki bardziej defensywnej. Dodatkowy handicap dla Republikanów, to większa liczba dotychczasowych senatorów demokratycznych będących niekwestionowanymi liderami w swoich stanach i zdecydowanymi faworytami w przypadku ubiegania się o re-elekcję, którzy podjęli decyzję o zakończeniu tej kariery (chociażby Tom Harkin z Iowa).

Wreszcie, katastrofalny spadek popularności prezydenta Obamy, którego w ostatnich tygodniach pogrążyły oskarżenia o lekceważenie, oraz nieumiejętność w radzeniu sobie z zagrożeniami zewnętrznymi ISIS i Eboli (pierwszy tego rodzaju sygnał od wyborców, którzy od 2008 r. oczekiwali, że rządy w Waszyngtonie zajmą się bardziej swoimi obywatelami, niż ratowaniem świata!). To pozwala również na odbicie kilku tradycyjnie republikańskich stanów (jak Alaska czy Kolorado), które demokraci przejęli w 2008 r. na fali popularności swojego kandydata prezydenckiego.

Jakie są rzeczywiste szanse Republikanów? Zacznijmy od tego, że w rzeczywistości muszą zdobyć nie 6 lecz 7 dodatkowych miejsc. A to z powodu niemal pewnej przegranej sen. Pata Robertsona w Kansas. Kto pamięta ostatniego senatora demokratycznego z tego stanu? Musieli by to być nasi dziadkowie, bo wybrany był w … 1932 r. Wybory te są tematem na osobną analizę, bo to nie tylko przegrana Robertsona, ale również porażka gubernatora Brownbacka i jego programu rewitalizacji stanu. Oprócz propagandowych ataków (oskarżenia o wprowadzanie fundamentalistycznego programu Tea Party opartego na zdezaktualizowanych reaganowskich receptach), demokraci unikając obciążenia szyldem partyjnym nie stanęli do walki zadowalając się wystąpieniem kandydata … niezależnego, o którym od samego początku było wiadomo, że dołączy do demokratów.

Jeszcze do niedawna podobnie zagrożony był jeszcze bardziej prominentny senator - Mitch McConnell z Kentucky, przewodniczący mniejszości republikańskiej, przewidziany na lidera większości w nowej kadencji. Wybronił się, a najbardziej spektakularnym ciosem, który zadał rywalce, było pytanie na kogo głosowała w ostatnich wyborach prezydenckich. Próba uniku, z powołaniem się na konstytucyjne prawo tajności głosowania, była nie tylko żenująca intelektualnie i katastrofalna w wymiarze taktyki kampanii wyborczej. To najbardziej chyba spektakularny przykład dystansowania się od własnego prezydenta przez demokratów, z których żaden nie chciał się pokazywać z nim na wiecach wyborczych.

Kontynuując obliczenia wliczmy do puli Republikanów 2 przejęte przez nich, wakujące miejsca we wspomnianej Zachodniej Wirginii (po raz pierwszy od 1958 r.) i Południowej Dakocie, gdzie były gubernator tego stanu (a później równie skuteczny biznesman) Mike Rounds zmierzyć się musi z kandydatami demokratycznym i niezależnym, jednak jego przewaga jest niepodważalna. Trzecie miejsce wywalczy zapewne wschodząca gwiazda - republikański kongresman z Arkansas, weteran wojen w Iraku i Afganistanie, Tom Cotton. Pokonanie członka politycznego establishmentu, senatora (kolejnej generacji) Marka Pryora byłoby sukcesem błyskotliwym w tym do niedawna całkowicie oddanym partii demokratycznej stanie Południa.

Wreszcie, Republikanie przejmują Alaskę, Kolorado i Luizjanę (którego demokratyczna przedstawicielka Mary Landrieu w desperackich próbach odzyskania sympatii wyborców starała się przelicytować republikańskiego konkurenta głosząc hasła czasami szokujące nawet jak na członka umiarkowanie prawicowego skrzydła (według uproszczonej typologii) partii demokratycznej.

Wydaje się, że brakujące siódme dodatkowe miejsce oddadzą demokraci w Iowa, gdzie do walki o pewne stanowisko wystawili kandydata mało wyrazistego, którego nazwiska do końca nie byli w stanie zapamiętać koledzy partyjni występujący podczas urządzanych mu wieców poparcia. On sam zaś pogrążył się gafą popełnioną w publicznej wypowiedzi, obraźliwej dla farmerów z tego stanu, którym z kolei przypadła zapewne do gustu barwna postać Joni Ernst. Ta porażka byłaby szczególnie dotkliwa osobiście dla Obamy, gdyż od zwycięstwa w prawyborach w tym stanie (nazywanym matecznikiem jego ruchu) rozpoczął się jego marsz ku zwycięstwu w 2008 r.

Republikanie mogą powiększyć stan posiadania, jeśli w Georgii David Perdue pokona córkę słynnego, byłego wieloletniego senatora Sama Nunna, Michelle. Niewielką przewagę tego pierwszego niweluje trzecia w tym wyścigu kandydatka niezależna. O zaciekłości tego starcia świadczy z jednej strony kampania demokratów na rzecz rejestracji wyborców, mająca przyciągnąć głównie głosy mniejszości kolorowych (także cel długofalowy – osłabienia przewagi osiągniętej przez republikanów w ostatnich kilkunastu latach w tym stanie tradycyjnie zdominowanym przez demokratów) oraz decyzje władz lokalnych (sprawowanych przez republikanów) zarzucające nieprawidłowości i nadużycia popełnione w tych akcjach.

Teoretycznie, możliwa jest również przegrana w Północnej Karolinie senator Kay Hagan, która nie może pochwalić się znaczącymi sukcesami na Kapitolu. Odrabiający systematycznie straty speaker stanowej Izby Reprezentantów Thom Tillis nie zbliżył się jednak w sondażach ku wygranej dzięki swoim osiągnięciom i popularności. Sam fakt kojarzenia Hagan z polityką Obamy okazać się może niewystarczający.

Republikanie nie jest to konieczne, jeśli obsadzą 51 miejsc (a może nawet 52). Sukces ten może być jednak krótkotrwały. Już za 2 lata, stosunek miejsc bronionych przez obie partie będzie zdecydowanie bardzie faworyzował demokratów. Nie jest też pewne, jak Republikanie poradzą sobie ze zdobytą władzą. Nie mają większości koniecznej do odrzucania weta prezydenta, co ogranicza ich możliwości manewru. Niektórzy obserwatorzy (ci po stronie demokratycznej z nieukrywaną satysfakcją) przewidują, że republikanów może ponieść chęć rewanżu.

Prezydent Obama umiejętnie obchodził opór (czasami obstrukcyjny) mniejszości senackiej (co bardziej rozgoryczeni krytycy zarzucają mu wręcz, że zmarginalizował tę Izbę). Co prawda przywódca nowej większości, McConnell, to doświadczony i wytrwany polityk, preferujący żmudne negocjacje i umiejętne korzystanie z procedur parlamentarnych nad bitewne potyczki, jednak demokraci mają nadzieję, że republikanie dadzą się sprowokować do zajęcia postawy konfrontacyjnej. Obama udowodnił w przeszłości, podczas negocjacji budżetowych, których paraliż powodował konieczność zamykania urzędów federalnych, potrafi umiejętnie rozgrywać takie sytuacje na swoją korzyść. Także wybory prezydenckie w 2016 r. to nadal atut Demokratów. Hillary Clinton, która chyba już dłużej nie będzie zwlekała z decyzją o starcie, wygrywa w sondażach z potencjalnymi konkurentami. Wprawdzie niektórzy z nich pewnie mogliby nawiązać z nią równorzędną walkę, jednak sama partia wydaje się być niezdolna do przyjęcia strategii mogącej przynieść jej nie tylko chwilowe taktyczne zwycięstwo, ale też przedstawić wyborcom przekonywujący program i przygotować do rzeczywistego kierowania losem kraju (w skali i czasie możliwym w demokracji).

Mirosław Łuczka

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych