Po szkockim referendum: dokąd zmierza Wielka Brytania?

PAP/EPA
PAP/EPA

Piątkowa noc po referendum była nocą fajerwerków, zabaw i street parties. Świętowano cudem uchronione przed rozłamem Zjednoczone Królestwo, fetowano zwycięstwo demokracji – Downing Street dwa lata temu wcale nie musiał godzić się na sygnowanie ustawy referendalnej – cieszył wynik głosowania. 55.3% Nie do 44.7% Tak. To jednak dziesięć punktów procentowych! David Cameron, wciąż  w niemałym szoku – przegrana znaczyłaby rozpad państwa, krach gospodarczy, kompromitację torysów i pożegnanie się z fotelem samego premiera – wygłosił rekoncyliacyjny speech, w którym znalazły się dwa kluczowe zdania:

Usłyszeliśmy głos Szkocji. Teraz powinny zostać usłyszane miliony głosów z Anglii, Walii i Płn. Irlandii. I to jest dla nas sprawa nr 1.

Elżbieta II - właśnie na wakacjach w szkockim zamku Balmoral – wydała bezprecedensowe oświadczenie, zwykle nie komentuje zdarzeń politycznych, w którym znalazło się kilka ważnych zdań:

Po wielu miesiącach dyskusji, znamy już wyniki referendum, które wszyscy będziemy respektować. W wielu szkockich domach podziały biegną przez rodziny, przyjaciół i sąsiadów - ale taka jest natura demokracji. Teraz, kiedy ruszamy do przodu, czujemy niezmienne przywiązanie do Szkocji, jednej z przyczyn naszego zjednoczenia. Nie mamy wątpliwości, że i Szkoci i wszyscy inni w Zjednoczonym Królestwie, zrobią wszystko, aby – szanując wzajemnie swoje poglądy – pracować na rzecz Szkocji, całego kraju.

I obiecała wsparcie w tym dziele rodziny królewskiej, wcale nie takie bagatelne.

Kiedy premier Cameron komentował wynik referendum, język ciała mówił jeszcze o wielkim stresie w oczekiwaniu na wyniki wyborów. Zgoda na referendum – zważywszy nastroje Szkotów i ich manifestowaną na co dzień niechęć do Anglików, „imperialistów” i „kolonizatorów”, to był prawdziwy hazard! Zwłaszcza ze strony rządu konserwatystów, których Szkoci nie znoszą, regularnie głosując na Szkocką Partię Narodową lub labourzystów. Nie bez powodu Glasgow i kilka innych miast przemysłowych, gdzie wciąż znajdują się resztówki „klasy robotniczej”, od lat 80. na socjalu, głosowało na Tak. W Szkocji wciąż trwa debata między „romantykami” a „pragmatykami”. Z jednej strony patriotyzm, poczucie odrębności narodowej i kulturowej, z drugiej – cóż, trzeba płacić rachunki. Referendum wcale nie zagoiło tej rany, która wciąż boli, i ciągle się jątrzy. Jako Polka, doskonale rozumiem aspiracje niepodległościowe Szkotów, od 307 lat w Unii, którą ratyfikowano w parlamencie w Edynburgu, podczas gdy ich samych nikt nie pytał o zdanie. Toteż kiedy tylko nadarzała się okazja, psuli Anglikom krew, zawsze wspierali przedstawicieli dynastii Stuartów, wzniecali niepokoje, powstania. Ale podczas tych 307 lat następowały procesy, naturalne i nieuchronne: migracja za chlebem za granicę – ok. 14 mln ludzi – mieszane małżeństwa, przenikanie się kultur i obyczajów, wojny, kiedy Szkoci walczyli ramię w ramię z żołnierzami angielskimi, irlandzkimi i walijskimi, wspólne interesy. W referendum zwyciężyło myślenie pragmatyczne i „punkt siedzenie”.

Zupełnie nieoczekiwanie do dymisji podał się pierwszy minister Szkocji, Alex Salmond, który był autorem pomysłu referendum i lokomotywą całej kampanii wyborczej. I choć jego koledzy z Holyrood / symboliczna nazwa szkockiego parlamentu/ nie mogą się go nachwalić –„He was pouring his heart and soul into campagne” – Salmond pozostał nieugięty. W swoim wystąpieniu pożegnalnym powiedział z goryczą:” Nie potrafiłem przekonać Szkotów do mojego marzenia o niepodległości kraju”. Mógł  z pewną dozą słuszności przyjąć, że w istocie nie przegrał, lecz wygrał - jego rodacy wiele skorzystają na przesunięciu ważnych kompetencji z Londynu do Edynburga. Jednak on, człowiek zasad, uznał, że zawiódł oczekiwania rodaków, więc musi odejść. Jeszcze jeden dowód na to, że w polityce jest miejsce na wartości. Jego miejsce prawdopodobnie zajmie zastępczyni, Nicola Sturges.

Nie minęło kilka dni, a w Wielkiej Brytanii już trwa debata – co dalej? Zważywszy, że Szkoci cieszą się pewnymi przywilejami – m.in. wyższe o 1300 funtów rocznie wydatki publiczne na głowę niż reszta kraju, bezpłatne recepty /w Anglii dopiero od 60. roku życia/ i szkolnictwo wyższe / w Anglii tuition fee, a więc płatne/ - a „trzej tenorzy”, Cameron, Miliband i Clegg w przeddzień referendum wydali manifest, w którym obiecali kolejny transfer władzy z Londynu do Edynburga, w kraju zawrzało . Teraz reform domagają się Anglicy, Walijczycy i mieszkańcy Belfastu. Domagają się, aby szkoccy posłowie w Izbie Gmin nie głosowali nad ustawami, dotyczącymi reszty kraju, zwłaszcza w sprawach, dotyczących podatków i sposobu ich wydatkowania, pomocy socjalnej, służby zdrowia i edukacji. Prominentny torys Oven Paterson powtarza, że „obiecali za wiele i za szybko”, były premier Gordon Brown skarży się „nie chcemy być w Westminsterze obywatelami II kategorii”, a Nigel Farage szybko skorzystał z okazji, aby powiedzieć „Sami widzicie –torysom  nie można wierzyć”. BBC ciągle przeprowadza sondy uliczne, z których wynika, co o liderach partyjnych myślą obywatele Anglii, Walii i Irlandii Północnej. A nie myślą z entuzjazmem.

Między konserwatystami a laburzystami widać już różnicę zdań co do sposobu przekazania nowych kompetencji do Holyrood. Torysi już przedstawili rozkład jazdy, a Partia Pracy proponuje najpierw „wsłuchać się w głos ludu” czyli ogólnonarodową debatę. Oczywiście, nie bez przyczyny. Jeśli szkoccy posłowie przestaną głosować nad ustawami, dotyczącymi innych regionów, labourzyści utracą 41 „szpad”, czyli głosów szkockich laburzystów. Torysi zyskają automatycznie przewagę 63 głosów i Partia Pracy będzie miała wielkie trudności, aby przepychać swoje liberalne ustawy, dotyczące państwa opiekuńczego. Torysi bronią się: ”Jak dewolucja, to dewolucja, decentralizacja władzy powinna dotyczyć wszystkich regionów. Teraz kolej  na Anglię, Walię i Belfast”. Ale tu wylania się kolejna trudność. Wszystkie krainy, prócz Anglii, mają już swoje assambleys, parlamenty, i proces transferu nowych kompetencji będzie stosunkowo prosty. Anglia ma Westminster, parlament Zjednoczonego Królestwa – i trudno sobie wyobrazić pod-parlament ds. lokalnych, czyli angielskich. I last but not least jeszcze jedna trudność. Zmiany legislacyjne mają mieć charakter konstytucyjny. Brytyjska konstytucja pochodzi w istocie z 5 żródeł: 1/ 5 niepisane prawo precedensowe. Reszta, to  m.in. Magna Carta Libertatum, Deklaracja Praw z 1688 roku, Act of Settlement z 1701, Akt Unii z 1707 i Deklaracja Praw Człowieka z 1998 roku. Zaczyna się mówić o spisaniu – śladem innych krajów - jednej konstytucji, która byłaby odpowiedzią  na ostatnie żądania obywateli.

Tak czy inaczej, wszystko zmierza do dalszej i głębszej dewolucji, decentralizacji. Być może nawet  do federalizacji Wielkiej Brytanii? Jednak już wiadomo, że nie będzie ani secesji Szkocji  ani rozpadu Zjednoczonego Królestwa. Co pewnie przełoży się na kilka dodatkowych punktów procentowych dla konserwatystów w wyborach parlamentarnych w przyszłym roku.

Tekst ukazał się w serwisie SDP.PL.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.