Grzegorz Górny: Obama to najgorzej oceniany prezydent USA w historii Izraela

PAP/ EPA
PAP/ EPA

Jeszcze nigdy w historii państwa żydowskiego stosunki Izraela ze Stanami Zjednoczonymi nie były tak napięte jak obecnie.

Żaden prezydent Stanów Zjednoczonych nie był też nigdy tak mocno krytykowany w Izraelu jak obecnie Obama, a właściwie – co podkreślają na każdym kroku media – Barack Hussein Obama.

Żydzi zarzucają amerykańskiemu przywódcy, że swą nieudolną dyplomacją na Bliskim Wschodzie doprowadził do sytuacji, która poważnie osłabiła geopolityczne bezpieczeństwo Izraela. Publicyści mają za złe Obamie, że w ostatnich konfliktach wewnątrzmuzułmańskich na Bliskim Wschodzie popierał on zawsze tę stronę, która była bardziej wrogo usposobiona wobec państwa żydowskiego. Tak było w Bahrajnie, Syrii czy Turcji. Tak było również w Egipcie, gdy administracja amerykańska wsparła Bractwo Muzułmańskie przeciw rządom Hosniego Mubaraka, zaś następnie nieprzychylnie przyjęła zamach stanu as-Sisiego, który odsunął radykałów od władzy. To właśnie po obaleniu Mubaraka zaczęły masowo trafiać z Egiptu do strefy Gazy komponenty do konstruowania rakiet, którymi dziś ostrzeliwane jest państwo żydowskie.

Według izraelskich publicystów na Baracka Husseina Obamę spada także za część odpowiedzialności za sierpniową eskalację działań wojennych ze strony Hamasu. Ich zdaniem swoimi publicznymi wypowiedziami (zwłaszcza wywiadem udzielonym 10 sierpnia Thomasowi L. Friedmanowi z “New York Timesa”) prezydent USA zachęcił Hamas do nasilenia ostrzału Izraela.

Część komentatorów pisze, że winna obecnej sytuacji jest osobista niechęć, jaką darzą się Obama i premier Izraela Benjamin Netanjahu. O ich wzajemnych animozjach krążą już po Jerozolimie legendy. We wspomnianej rozmowie dla “New York Timesa” prezydent USA powiedział, że dla uzdrowienia obecnej sytuacji konieczne są ustępstwa ze strony Izraela, a tego nie da się zrobić bez zewnętrznego nacisku na Netanjahu. Nic dziwnego, że ten ostatni odebrał to jako sygnał do ataków na siebie.

Nie sposób jednak wszystkich działań Obamy na Bliskim Wschodzie wyjaśnić jego osobistą niechęcią do premiera Izraela. Nie da się tak wytłumaczyć choćby postępowania wobec Iranu. Administracja waszyngtońska dąży bowiem do zawarcia porozumienia z Teheranem, mimo że ten nie zamierza zrezygnować ze skonstruowania bomby atomowej.

Wydaje się, że obecna polityka bliskowschodnia Stanów Zjednoczonych wynika z pewnego strategicznego wyboru. W jej optyce głównym punktem orientacyjnym w tym regionie przestaje być Izrael, a jego miejsce zajmuje świat islamski. Należy bowiem pamiętać, że Barack Hussein Obama – syn muzułmańskiego ojca z Kenii, pasierb muzułmańskiego ojczyma z Indonezji i uczeń muzułmańskiej szkoły w Dżakarcie – jest najlepiej zorientowanym w sprawach islamskich prezydentem w historii USA. W sporze, jaki rozdziera obecnie świat muzułmański, wybrał on zupełnie inną drogę niż poprzednia administracja George’a W. Busha.

Republikanie, rozpoczynając inwazję na Afganistan i Irak, sądzili, że da się na tamtym gruncie zaszczepić model demokracji w wersji zachodniej. Obama postępuje inaczej. Z jednej strony zwalcza rozwiązania salafickie czy wahabickie, a więc likwiduje Osamę bin Ladena czy nakazuje bombardować armię ISIL, z drugiej zaś strony wspiera tzw. polityczny islam. Jest to modernizacyjny nurt, odwołujący się do nowoczesności, a niekiedy nawet do demokracji, choć w wydaniu muzułmańskim nie mający nic wspólnego z zachodnim liberalizmem. Jego przedstawicielami są takie formacje, jak np. Bractwo Muzułmańskie w Egipcie czy partia Sprawiedliwość i Postęp w Turcji. Na kredyt zaufania Waszyngtonu mogą liczyć nawet ajatollahowie w Iranie będący przeciwnikami monarchii i zwolennikami republiki islamskiej.

O kursie przyjętym przez Obamę świadczy – zdaniem izraelskich komentatorów – coraz większa liczba wpływowych muzułmanów w administracji amerykańskiej, będących zwolennikami politycznego islamu. Jednym z nich jest Mohamed Elibiary, członek Rady Doradczej Departamentu Krajowego USA. Nie ukrywa on swej fascynacji postacią Sajjida Kutba, głównego ideologa Stowarzyszenia Braci Muzułmańskich. W 2004 roku na konferencji w Teksasie nazwał ajatollaha Chomeiniego “wielkim wizjonerem islamu”. Opowiada się też za stworzeniem kalifatu na Bliskim Wschodzie, będącego islamskim odpowiednikiem Unii Europejskiej. Z racji piastowanego obecnie stanowiska ma dostęp do ogólnokrajowej bazy tajnych danych, dotyczących zagrożenia terroryzmem.

Innym wpływowym w USA wyznawcą islamu, który budzi szczególną niechęć w Izraelu, jest Salam al-Marayati, założyciel muzułmańskiej Rady Spraw Publicznych i członek Komitetu Wykonawczego Partii Demokratycznej, mianowany w 2012 roku przez Baracka Obamę delegatem amerykańskim na konferencję OBWE. Izraelscy publicyści do dziś pamiętają jego publiczną wypowiedź, gdy domagał się, by dodać państwo żydowskie do listy podejrzanych o dokonanie zamachów na World Trade Center 11 września 2001 roku.

Nic więc dziwnego, że izraelscy politycy z utęsknieniem wyczekują końcówki 2016 roku, gdy w USA odbędą się kolejne wybory prezydenckie – i jest pewność, że Obama w nich nie wystartuje.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.