Wszyscy wiedzieli, że rosyjska „pomoc humanitarna” dla wschodniej Ukrainy to zakamuflowana forma agresji, bo Kreml, a zwłaszcza jej oszalały przywódca Władimir Putin nie zamierza odpuścić Ukrainy, bez której mocarstwo rosyjskie w oczach własnych obywateli straci swój blask, prestiż i siłę.
Wszyscy wiedzieli i przyglądali się biernie marszowi kolumny rosyjskiej pomocy oraz towarzyszącym jej wojskowym pojazdom opancerzonym. Wiedzieli, a nawet spodziewali się agresji rosyjskiej i co? Wiedziały o tym władze ukraińskie i wyraziły zgodę na wjazd blisko trzystu na wpół pustych ciężarówek z solą, kaszą i diabli wiedzą czym jeszcze, jakby wierzyły naiwnie, że Rosja odstąpiła już od swoich agresywnych planów opanowania wschodniej części kraju, a potem całej Ukrainy.
Być może chodziło o to, żeby pokazać światu, że po raz kolejny władze rosyjskie zastosowały prowokację z gatunku „my nie agriesory”, co ma oznaczać, zgodnie z założeniami propagandy Kremla, że Rosja sama nie zaczęła, a tylko zareagowała na niecne poczynania sąsiada, który dopuścił do klęski głodowej mieszkańców Ługańska i Doniecka, nękanych przez armię ukraińską, w wyniku czego śmierć ponieśli liczni cywile, w tym kobiety i dzieci. Pytanie tylko, jak się pozbyć rosyjskich najeźdźców, śpieszących z pomocą swoim terrorystom i uwolnić Ukrainę od rosyjskiej zarazy?
Rosja wie, że Ukraińcy zostali pozostawieni sami sobie i że nie mogą liczyć na bezpośrednie zaangażowanie NATO i jawną pomoc militarną Zachodu. A nawet gdyby to było możliwe, który kraj poza Stanami Zjednoczonymi odważy się przeciwstawić Moskwie, narażając własne interesy gospodarcze i handlowe. W każdym razie żaden europejski.
Jedyną pociechą jest, że Putin nie ma odwagi dokonać jawnej agresji militarnej na Ukrainę, bo wówczas rozpętałby wojnę, której nie jest w stanie wygrać. Rosyjski potencjał militarny jest archaiczny, oparty na ilości, a nie na jakości, co nie gwarantuje sukcesu. Blitzkrieg nie może się udać, a na długotrwałą, kosztowną wojnę słaba gospodarczo Rosja nie może sobie pozwolić. Prowadzi więc wojnę podjazdową, obliczoną na rozbicie państwa ukraińskiego, na osłabienie woli walki jego armii i zmęczenie ludności. I last but not least, na długie i bezsensowne zabiegi dyplomatyczne, które rozmyją istotę konfliktu rosyjsko - ukraińskiego, do czego wszak można się przyzwyczaić, najważniejsze żeby Rosja nie przerwała dostaw gazu i ropy naftowej, bez których Europa nie może się obejść.
Nie powinno nikogo dziwić, że polityka Kremla, zarówno wewnętrzna jak i zewnętrzna oparta jest na sprawdzonej od wieków hipokryzji i ordynarnym kłamstwie. Ale Moskwy to nie zawstydza, wręcz przeciwnie, niejednokrotnie ta polityczna granda w biały dzień przyniosła pożytki. Tak było z bratnią pomocą dla Węgier w 1956 roku i dla Czechosłowacji w 1968, w nowszych czasach dla Czeczenii i Gruzji, a ostatnio dla Krymu. I Zachód nie zareagował. Dlatego Kreml znów wyprawił się z „misją pokojową”, na razie na Ukrainę, a być może wkrótce do państw bałtyckich. Pretekst się znajdzie, np. troska o prześladowaną, zamieszkującą te kraje mniejszość rosyjską. Pozostaje tylko nadzieja, że Rosja w swoich terytorialnych zapędach wykończy się sama i wkrótce okaże się, że ma dla zaoferowania nie tylko Ukraińcom ale przede wszystkim własnym obywatelom tylko kaszę i sól. Na własne życzenie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/209539-krystyna-grzybowska-my-nie-agriesory