Co wolno wojewodzie, to nie tobie, Orbanie

Fot. YouTube
Fot. YouTube

Ilekroć wokół sytuacji na Ukrainie robi się głośno, w mediach wszelkiego rodzaju pojawia się pewien szczególny typ komentatorów, mianowicie wczorajsi rusofile, którzy nagle przyjęli realistyczną postawę w stosunku do Kremla. Wszyscy znamy ten typ. Kojarzymy tych zatroskanych polityków i dziennikarzy, którzy jeszcze niedawno potępiali w czambuł „rusofobów” i głosili potrzebę ułożenia sobie stosunków z potężnym sąsiadem, ale po agresji na Krym im się odmieniło i zaczęli na wyścigi krytykować Putina. Takie nawrócenie to piękna rzecz, wypadałoby jednak, by pociągnęło za sobą pewną refleksję nad własnym postępowaniem i by zaowocowało przeprosinami wobec tych, których się do tej pory zwalczało: „tak, mieliście rację nie ufając Putinowi, pomyliliśmy się, nasza polityka była błędna”. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Przeciwnie, „nawróceni” jako pierwsi zaczęli udzielać wszystkim umoralniających rad, wzywać do otrzeźwienia, robić z siebie gwarantów bezpieczeństwa i zbijać na tej farsie kapitał polityczny. Mówiąc Mackiewiczem (Catem), „weszli na nagrobek własnej polityki” i zaczęli machać z niego wiwatującym tłumom, zgłaszając się po kwiaty i gratulacje. Tym co w ich postępowaniu irytuje jednak najbardziej, jest tropienie „ruskich agentów”, których nie znajdują oczywiście w swoim obozie, lecz na prawicy.

Teza o prorosyjskości prawicy jest usilnie forsowana przez część mediów, które jednocześnie nie dostrzegają słabo (jeśli w ogóle) ukrywanej rusofilii strony przeciwnej. Pierwszy przykład z brzegu: wystarczyło, by jeden z liderów niemieckiej AfD opowiedział się po stronie Rosji i uznał Kijów za rosyjskie miasto, by przykryć prorosyjskie deklaracje niemieckich zielonych, postkomunistów i znacznej części socjaldemokratów. A także, by zapomnieć, że były kanclerz i szef SPD pracuje obecnie w kremlowskiej spółce, że obecny szef dyplomacji z ramienia tej partii jest najbardziej oddanym przyjacielem Rosji wśród europejskich polityków, zaś jego przełożoną i zarazem szefową niemieckiej „chadecji” Ukraińcy nie bez powodu nazywają „Frau Ribbentrop”.

Podobnie jest we Francji. Tam uwagę europejskich mediów przykuła wypowiedź liderki „skrajnej prawicy”, Marine Le Pen, która powiedziała, że podziwia Putina za to, że broni interesów swojego kraju, tak samo jak - z tych samych powodów - podziwia Merkel. W tej deklaracji nie ma oczywiście nic złego. Jest ona wprawdzie dość głupia, bo Putin bardziej szkodzi Rosji niż jej pomaga. Rosja jest bowiem gnijącym mocarstwem, które zmaga się z poważnymi problemami (kryzys demograficzny, gospodarka uzależniona od eksportu surowców) i którego zwyczajnie nie stać na imperializm. Putin tymczasem próbuje prowadzić imperialną politykę, nie robiąc jednocześnie niczego, by rozwiązać którykolwiek z problemów niszczących jego kraj. W dodatku w tym swoim imperializmie odnosi pyrrusowe zwycięstwa, w rodzaju aneksji Krymu kosztem utraty reszty Ukrainy przynajmniej na pokolenie. Zapewne jednak Putinowi wydaje się, że działa w dobrze pojętym interesie Rosji, nie ma sensu mu tego odmawiać, to po pierwsze. Po drugie, podziw dla skuteczności jakiegoś polityka nie jest równoznaczny z uznaniem go za świętego, ani z wyrażeniem dla niego poparcia, zatem trudno na podstawie tej wypowiedzi robić z Le Pen ruską agentkę. Ktoś może powiedzieć, że pochwaliła Putina także za walkę z „amerykańską hegemonią”. Wystarczy jednak wiedzieć cokolwiek o francuskiej scenie politycznej, by dojść do wniosku, że to Sarkozy ze swoją sympatią (dość umiarkowaną zresztą) do USA jest na niej anomalią, zaś Le Pen ze swoim antyamerykanizmem jest normą. Czy de Gaulle’a, który w środku zimnej wojny wyprowadził Francję ze struktur wojskowych NATO, też uznamy za ruskiego agenta? A co powiemy o obecnym socjalistycznym prezydencie, który zbroi Putina? Jego działania wzmacniają Kreml nieskończenie bardziej niż nawet tysiąc wypowiedzi szefowej opozycyjnej partii.

Musimy uświadomić sobie, że w krajach zachodniej Europy prorosyjskość jest czymś powszechnym. Próba przyklejenia tego zjawiska do prawicy czy „skrajnej prawicy” jest śmieszna, biorąc pod uwagę, że znacznie więcej zrobiła dla Kremla skrajna lewica, która oprócz prorosyjskich wypowiedzi ma na swoim koncie realne prorosyjskie działania. Ci wszyscy „ekolodzy”, protestujący przeciwko elektrowniom atomowym i wydobyciu gazu łupkowego czy „pacyfiści”, którzy w najgorętszych momentach zimnej wojny żądali jednostronnego rozbrojenia Zachodu. Ale nie tylko oni, również dzisiejszy mainstream, różni socjaldemokraci i „chadecy”, którym zdarzają się wprawdzie jakieś wyrazy nawet nie „oburzenia”, a tylko „zaniepokojenia” działaniami Kremla, ale co z tego, skoro jednocześnie robią z Kremlem interesy, dozbrajając go i blokując jakiekolwiek ostrzejsze sankcje. Oni wzmacniają Putina znacznie bardziej niż słowne deklaracje poparcia płynące z prawej strony, a mimo to żaden spośród świeżo nawróconych tropicieli prawicowej rusofilii i agenturalności nie widzi w ich działaniach niczego niestosownego. Przeciwnie, często entuzjastycznie je popiera, wywodzi się bowiem z tego samego obozu co oni.

Jest jednak pewien polityk prawicowy, którego współpraca z Rosją wykracza poza deklaracje i który jest za to powszechnie krytykowany. Chodzi oczywiście o Viktora Orbana. Nie będę się odnosił do krytyki jaka płynie pod jego adresem z lewej strony, bo jest ona przepełniona hipokryzją i wynika z patologicznej nienawiści, jaką europejska lewica darzy tego polityka. Napiszę natomiast parę słów na temat reakcji polskiej prawicy na jego działania. Reakcji absurdalnych, sprowadzających się z jednej strony do potępiania Orbana przez tych, którzy jeszcze wczoraj gorąco go chwalili czy nawet idealizowali, z drugiej do wmawiania sobie i innym, że żadnego zbliżenia między Rosją a Węgrami nie ma, że to wroga propaganda, a Orban jest przykładnie antyrosyjski, zaś z trzeciej, że jest prorosyjski, ale to dobrze i my też powinniśmy tacy być. Trzy różne poglądy, każdy jednakowo głupi. Jest faktem, że Orban od jakiegoś czasu ocieplił swoje stosunki z Kremlem, to nie ulega wątpliwości. Nie chodzi tu oczywiście o jego żądania autonomii dla zakarpackich Węgrów, które wywołały wielkie oburzenie, choć niewiele mają wspólnego z rusofilią, za to dużo z traumą Trianon. Natomiast kredyt na budowę elektrowni atomowej czy postawa w sprawie South Streamu to inna kwestia, tutaj pewna współpraca z Rosją jest widoczna. Nie widzę jednak powodu ani do wdrażania podobnej polityki w Polsce (na czym zresztą miałaby ona polegać: na poparciu dla budowy Gazociągu Północnego?), ani do potępiania Orbana za to co robi. Wystarczy przyjąć do wiadomości oczywisty fakt, że Polska i Węgry to dwa różne kraje, które mogą mieć różne interesy. Czy współpraca z Rosją leży w interesie Węgier? Tego nie wiem, jednak jest zrozumiałe, że mały kraj, mocno atakowany przez Berlin i Brukselę i nieco słabiej przez Waszyngton, szuka sobie innych sojuszników. Dlaczego szuka ich w Rosji, a nie w Polsce? A z kim w Polsce miałby robić ten sojusz?

Polską rządzą ludzie, którzy przez kilka lat prowadzili politykę nieustannych ustępstw wobec Rosji, którzy robili wszystko, by „nie drażnić Ruskich”. Zdziwienie, że inne kraje Europy Środkowej i Wschodniej też zaczęły zbliżać się do Kremla, zamiast robić z nami „Międzymorze” jest zatem niepoważne. Bliska współpraca między krajami naszego regionu jest wprawdzie jedyną szansą, by ochronić swoją niezależność zarówno przed wschodem, jak i przed zachodem, ale trzeba upaść na głowę, by oczekiwać, że projekt takiej współpracy może być realizowany przez Tuska, Sikorskiego i Komorowskiego. To oni postawili stosunki z Rosją ponad stosunkami z Gruzją, o której zapomnieli czy z Ukrainą, o której przypomnieli sobie dopiero po inwazji na Krym. Ale przyjazna im część mediów nie widzi w tym oczywiście żadnego problemu. Może dlatego, że jest zbyt zajęta wyrażaniem swojego oburzenia pod adresem Orbana. A może chodzi o to, że niektórym po prostu wolno więcej, co w praktyce miłującej równość lewicy nie jest niczym nowym, ani nadzwyczajnym.

Krzysztof Żydziak

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.