Jutro 8 marca. Tradycyjny Dzień Kobiet. Święto kontrowersyjne od lat. Choć wywodzące się jeszcze z początków XX wieku – to rozpropagowane ( przynajmniej w naszej części świata) szczególnie przez komunistyczne władze. Jeden jedyny dzień w roku, w którym kołchoźnicom, robotnicom i innym przedstawicielkom rodu żeńskiego pozwalano się cieszyć ze specyfiki swojej płci. Wręczano niepachnące, sztywne tulipany lub goździki i wychwalano za zalety: prawdziwe i wyimaginowane. Słowem - idiotyczny rytuał.
No ale skoro mamy dzień kota, dzień pracownika poczty, dzień kolejarza i dzień bez papierosa, a jakby głębiej poszukać to pewnie i dzień kosmity – to i dzień kobiet może sobie istnieć. Tak myślałam do tej pory, nie przejmując się specjalnie tzw. świętem… W tym roku jednak kobiety - feministki przypuściły szczególny szturm, najwyraźniej zamierzając powtórzyć medialny „sukces” czarnego marszu”z października ubiegłego roku. I zirytowały mnie „niemożebnie”.
Od rana słucham wypowiedzi różnego sortu feministek, od Renaty Kim, która obsesyjnie w tradycyjnej rodzinie dopatruje się źródeł przemocy wobec kobiet, po rzeczniczki tzw. strajku kobiet w w Warszawie i innych miastach. Problem w tym, że kiedy spytać – o co w gruncie rzeczy im chodzi, przeciw czemu protestują – rzecz sprowadza się do jednego: niczym nieograniczonej aborcji, pigułki „dzień po” - na życzenie, ewentualnie bezpłatnego in vitro. Wszelkie inne sprawy nikną gdzieś w głębokim tle.
I tu pojawia się cały paradoks. Rzekome feministki domagają się równych praw z mężczyznami (choć jak je docisnąć, jak Robert Mazurek Magdę Jethon, to nie potrafią wskazać jakich to swobód im obecnie nie staje) i krzyczą coś, że PiS i Kościół najchętniej sprowadziłby kobiety do roli inkubatorów i służących. Ale nawet, gdyby, na potrzeby medialnej debaty, przyjąć, że tkwi w tym jakieś ziarnko prawdy – nie sposób nie spytać, do roli jakich części ciała owe panie sprowadzają same siebie?
Brzydzi je rodzenie dzieci, ale bez najmniejszego zażenowania wypisują hasła o „macicach wyklętych”? Domagają się równouprawnienia, ale za podstawę do tych roszczeń podają nie swoje zdolności umysłowo- fizyczne, ale fakt,że natura (bo przecież nie Bóg) obdarzyła je jajnikami zamiast jąder? Doprawdy trudno o większe uprzedmiotowienie…
Prawdę mówiąc jestem chyba większą feministką niż większość z tych rozhisteryzowanych pań. Trudno mnie uznać za klasyczne wcielenie Matki Polki. Wykonuję zawód, w którym kobiety na równych prawach rywalizują z mężczyznami, umiem rąbać drewno, rozpalać w piecu węglowym, uprawiam sport, który jako jedyna dyscyplina olimpijska dopuszcza starty kobiet i mężczyzn w tej samej konkurencji (tak, tak – jeździectwo jest właśnie takie „genderowe” :) ). Posadziłam też niejedno drzewo i jeśli nawet nie wybudowałam, to przynajmniej wyremontowałam dom, nie mówiąc już o tym, że sama, bez pomocy męża, który był uprzejmy kultywować prawicowe wartości rodzinne w kolejnych stadłach, wychowałam córkę… Nie ja pierwsza i nie ostatnia.
Nie raz zdarzyło mi się też uczestniczyć w „babskich wieczorkach” i ponarzekać na facetów: na ich atrofię inteligencji emocjonalnej, czy niezdolność do rozróżniania kolorów :). Ale w życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby defilować po ulicach pod sztandarami, na których widnieją te, czy inne organy płciowe. Choć wywodzę się z domu, w którym od trzech pokoleń dominują kobiety…
Wkurza mnie, gdy całą walkę o tzw. prawa płci prowadza się do „praw reprodukcyjnych”. Bo to oczywiście nieprawda, że sytuacja kobiet w Polsce jest taka idealna. Na rozwiązanie czeka choćby kwestia uprawnień emerytalnych dla pań, które z tych, czy innych względów nie zdecydowały się na karierę zawodową ale postanowiły zająć się wychowywaniem dzieci. Zwłaszcza jeśli mają ich więcej niż dwoje. A na podorędziu brak babci. Czy one nie pracują? Dlaczego feministki nie upomną się o ich prawa? A prawa do pomocy dla kobiet opiekujących się dorosłymi, niepełnosprawnymi dziećmi? A kwestia ściągalności alimentów? Czy wreszcie podnoszona, ale tak jakby od niechcenia, kwestia takiego samego wynagrodzenia za tę samą pracę – w zawodach, w których zróżnicowanie wg płci faktycznie istnieje?
Dlaczego całą walkę o „prawa kobiet” feministki sprowadzają do kwestii libido? Do kwestii, jakby to powiedziała Bridget Jones, swobodnego „bzykanka”, bez konsekwencji? (Swoją drogą urocza Bridget w ostatniej części swoich perypetii przestała być chyba ikoną tych środowisk? Jak to jest, drogie koleżanki? Urodziła, wyszła za mąż…. Nadal ją kochacie? Bo nie śledziłam…)
A jeśli już bez kwestii seksu nie potraficie się obejść – dlaczego nie zaczniecie na szeroką skalę zwalczać prostytucji i pornografii – dziedzin, w których najłatwiej trafić na różne, a nie wyimaginowane, formy współczesnego, niewolnictwa?
Tymczasem to, co proponujecie na swoich transparentach jest dziś głupie, nieestetyczne i szkodliwe. Dla was samych i dla innych kobiet. Jeśli chcecie, by was szanowano – szanujcie się same. I ruszcie czymś więcej niż biodrami.
Same nie dostrzegacie, jak daleko odeszłyście od postulatów waszych babek, które walczyły o prawo do edukacji, pracy i głosu. Śmiem twierdzić, że nie byłyby zachwycone waszymi wyczynami.
Żyjecie w kraju, w którym premierem jest kobieta, gdzie nikt was nie wydaje przemocą za mąż, nie pali na stosach, w kraju, w którym możecie swobodnie głosić na ulicach swoje feministyczne slogany, uprawiać zawód strażaka, kolejarza, lekarza, żołnierza czy szambonurka – jeśli taka wam przyjdzie fantazja. Lub też ograniczyć się do spraw seksu.
Ale przykro mi, że tak często wybieracie to ostatnie rozwiązanie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/330524-sprowadzajac-walke-o-prawa-kobiet-do-kwestii-aborcji-i-antykoncepcji-feministki-same-sie-degraduja-i-nawet-tego-nie-widza