Póty dzban wodę nosi, póty się ucho nie urwie. Nie urwało się przy Puszczy Białowieskiej, nie urwało się przy prawie łowieckim, być może jednak pękło przy wycince drzew. A przynajmniej się „naderwało”.
Osobiście akurat ten przejaw działalności ministra Jana Szyszki uważam za mniej szkodliwy od pozostałych, ale może ma rację Jacek Karnowski – że skutki tej właśnie ustawy są widoczne gołym okiem dla każdego. Nie wszyscy Polacy byli w Puszczy Białowieskiej, nie każdy musi odróżniać las gospodarczy od pierwotnego, stosunkowo niewielka cześć społeczeństwa ma styczność z praktykami myśliwskimi – a póki takie rozwiązania mają wymiar teoretyczny – mogą być bagatelizowane i wciskane w ramy „wojny ideologicznej”. Ale gwałtowne zintensyfikowanie wycinek w miastach i gwałtowną przemianę terenów zielonych w wyręby – zauważyć można gołym okiem.
Cieszę się, że Jarosław Kaczyński powiedział „stop”. Że zapowiedział zmianę prawa tak gorąco popieranego przez ministra Szyszkę.
Czy i jak szybko uda się uszczelnić i wprowadzić w życie nowe prawo to już inna kwestia. I ile drzew jeszcze padnie do tej pory…
Ale, żeby być uczciwym – nie neguję dobrych intencji autorów projektu (był to wszak projekt poselski, choć przez Ministerstwo Środowiska gorąco popierany). Faktycznie utrudnienia w usunięciu kłopotliwego drzewa na własnej posesji może być uciążliwe. A czasem jest konieczne – zwłaszcza, jeśli drzewo jest spróchniałe i zagraża bezpieczeństwu.
Rzecz w tym, by nie wylewać dziecka z kąpielą. By zmniejszyć niepotrzebną biurokrację, ale nie stwarzać pola do nadużyć. Tymczasem we wczorajszym wywiadzie w TVP Info minister Szyszko usiłował bronić ustawy w jej obecnym kształcie.
Dowodził m.in., że można wyciąć coś, co się posadziło. I gdyby tylko do tego sprowadzało się nowe prawo – to jeszcze pół biedy. Co innego wyciąć uschniętą jabłoń, czy gruszę. Ale rzecz w tym, że pod piły i siekiery poszły w ostatnich tygodniach stare dęby, lipy, klony, kasztanowce. I to niekoniecznie w przydomowych ogródkach, ale na terenach miejskich – prywatnych, a jakże, ale najprawdopodobniej przeznaczonych pod zabudowę. Być może nie taki był zamiar ministerstwa. Ale takie są skutki jego decyzji.
Ja sama mam sąsiada, na którego posesji rosną dwa piękne wysokie dęby. Na oko mają coś koło 50 lat. Może więcej. To jedyne duże drzewa na jego działce. Kilka lat temu sąsiad - miły, ale prosty człowiek - wyznał mi w przypływie szczerości, że najchętniej by je ściął. Dlaczego – zdziwiłam się lekko zszokowana? Bo jesienią trzeba grabić liście…
Oczywiście sąsiad miał świadomość, że takie cięcie byłoby nielegalne. I skończyło się na zapowiedziach. Teraz jednak z obawą zerkam za okno. Bo jeśli przypomni sobie o swoich planach, nikt go nie będzie w stanie powstrzymać. Mam nadzieję, że zapomniał albo zmienił zdanie.
Oczywiście hasło „wolnoć Tomku w swoim domku” brzmi atrakcyjnie. Ale przecież istnieją wobec niej różne ograniczenia. Nie wolno hałasować w sposób zakłócający spokój sąsiadom, wytwarzać przykrych woni, etc. W wielu krajach, dużo mniej zbiurokratyzowanych od naszego, istnieją surowe przepisy dotyczące charakteru zabudowy jednorodzinnej. Nie do pomyślenia jest, by obok siebie powstawały betonowa kostka, góralska chałupa, mauretański pałacyk i szlachecki dworek. Od Sasa do Lasa. Ale to tylko taka mała, krajobrazowa dygresja. Nieprędko zlikwidujemy architektoniczny bałagan po komunizmie i latach chaotycznej transformacji. Nieprędko Warszawa zacznie być znów nazywana Paryżem Północy. Trudno. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Ale to, że nasze miasta należą do najbardziej zielonych w Europie – powinniśmy uszanować.
Bezmyślna wycinaka i betonowanie wszystkiego pod nowe apartamentowce – napełni kabzy developerom ale nie ułatwi np. walki ze smogiem. A wszak drzewa oddziałują na całą okolicę. Mają wpływ na zatrzymywanie wody w glebie, na nasłonecznienie terenu, nie mówiąc już o ptasich gniazdach…
Skądinąd w sejmie formułowano zastrzeżenia co do zgodności nowego prawa z dyrektywami unijnymi w tym zakresie. Zabrakło jednak czasu na gruntowną analizę….
Zupełnie niepoważnie i trochę nie na poziomie profesorskim zabrzmiała też wczorajsza wypowiedź ministra, „że przecież ci, co wycinają mogą też drzewa sadzić.”
Takie myślenie, że „sztuka jest sztuka’ , że mała sadzonka sosny jest równa stuletniemu dębowi – jest nie do zaakceptowania. Ile lat rośnie jakie drzewo, akurat minister powinien wiedzieć.
Tego uczyli nawet w peerelowskich szkołach…
Nie wiem jak szybko prezesowi PiS-u uda się doprowadzić do znowelizowania szkodliwego prawa. Pocieszające jest to, że dzisiejsza wypowiedź prof. Szyszki rozesłana do mediów, [ „O ile jest jakaś luka prawna w poselskiej nowelizacji ustawy o ochronie przyrody, to trzeba to naprawić” – powiedział prof. Jan Szyszko, minister środowiska, odnosząc się do kwestii wycinki drzew pod działalność gospodarczą.] nie jest już tak kategoryczna i na kontrze do słów prezesa. Dziś minister dopuszcza już możliwość zmian…
Dobre i to. Bo w możliwość jego dymisji zwątpiłam już kilka miesięcy temu. A przecież jest to polityk, który w budowaniu negatywnego wizerunku PiS-u, we wciskaniu go w najbardziej utarte obskuranckie schematy, zasługi ma przeogromne. Parasol toruński jest jednak wystarczająco szeroki, by przetrwał do końca kadencji. Ale jeśli, mimo niego, uda się uratować kilka drzew - można się tylko cieszyć.
A tak w ogóle zastanawiam się, i to całkiem poważnie - czy minister, który tak lubi ciąć, hodować, sadzić, kontrolować i w ogóle regulować życie przyrody – nie sprawdziłby się lepiej w Ministerstwie Rolnictwa? Tam taka filozofia budziłaby znacznie mniej kontrowersji. W fotelu ministra środowiska powinien zasiąść ktoś o wrażliwości Janusza Wojciechowskiego. Najlepiej on sam. Dla Krzysztofa Jurgiela jakaś fucha na pewno by się znalazła. Byle nie w stadninie…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/328446-minister-szyszko-dostal-po-lapach-dymisji-zapewne-nie-bedzie-ale-moze-kilka-drzew-uda-sie-jeszcze-uratowac?wersja=mobilna