Niedawno wstrząsnęła nami historia ze Starachowic. W szpitalu kobieta urodziła na podłodze jednej z sal martwe dziecko. W szpitalu przeprowadzono kontrolę. Dyrektor szpitala zwolnił ordynatora, siostrę oddziałową i lekarzy dyżurnych pełniących w tym czasie dyżur. To oni zawiedli. Lekarze i pielęgniarki. Pytanie jednak gdzie w tym czasie byli po prostu ludzie? Co stało się z ich człowieczeństwem? Czemu nie zechcieli zobaczyć w pacjentce człowieka?
To było osiem miesięcy normalnie przebiegającej ciąży. Nagle przyszła mama odkryła, że dziecko się nie porusza. Wcześniej kopało, fikało koziołki. I nagle nic. Spokój. Nic dziwnego, że kobieta pojechała do szpitala. Każda zrobiłaby to samo. Każda z nas wiele razy wstrzymywała oddech, wsłuchując się w to, co pod sercem, czekając na ruch. Śpi? Czy coś stało? Niestety w szpitalu okazało się, że dziecko zmarło, a kobieta zderzyła się z murem znieczulicy. Jakiś lekarz i jakaś położna pozwolili rodzić martwe dziecko w męczarniach. Nikt nie pomógł. Nie przyszedł na salę. Dziecko urodziło się na podłogę. Może zbliżał się koniec dyżuru, może każdy chciał iść do domu, tego nie wiem. Szokujące jest to, że w tak dużej grupie personelu medycznego nie znalazł się ani jeden człowiek. Nikt nie pomyślał, że kobieta cierpi. Wie, że dziecko nie żyje, a jednak musi je urodzić. Wie, że w nagrodę za ból nie usłyszy tego upragnionego płaczu, nie przystawi malucha do piersi. Dlaczego chociaż jedna osoba nie pomyślała o tej kobiecie i jej cierpieniu? Dlaczego znieczulica ogarnęła wszystkich?
Personel medyczny został zwolniony. Ale to pół biedy. Sprawą zajmuje się prokuratura. Ale i to nie jest najważniejsze. Najgorsze jest to, że muszą oni żyć ze świadomością, kim się okazali w sytuacji próby. Czy mogą spokojnie patrzeć w lustro? Co tam widzą?
Każdy z nas może opowiadać historie o lekarzach i pielęgniarkach z powołania i takich, którzy z powołaniem się minęli. Sama poczułam smak spotkania jednych i drugich.
Zdarzyło się, że moja maleńka córka musiała być zaraz po urodzeniu operowana. Cztery dni była w śpiączce. Siedząc na intensywnej terapii doświadczyłam obojętności, gdy pod moim drzwiami odbywały się imieniny jednej z pielęgniarek. Było ciasto, kawka, herbatka, dużo śmiechu. Nikt nie pomyślał, żeby po prostu zamknąć drzwi do pokoju pielęgniarek. Tyle by wystarczyło, żeby oddzielić mnie od obojętności. Po kilku dniach, gdy już córka się wybudziła, ale wciąż nie było wiadomo co będzie dalej, po przyjściu na oddział (na intensywnej terapii nie wolno było nam nocować), usłyszałam:
ale ona ma kawał głosu! Będziecie mieć przechlapane.
Myślałam, że upadnę. Poczułam, jakby ktoś wbił mi nóż w brzuch. Dałabym wszystko, żeby z nią siedzieć całą noc, móc karmić i przytulać. Niestety nie było mi wolno, a dziecko, które nie czuło bliskości mamy, nie mogło jeść, po prostu płakało. Czy trzeba aż tak wielkiej wyobraźni, by zrozumieć, jak wielki ból zadaje się drugiemu człowiekowi takimi słowami?
Na szczęście wtedy w szpitalu i w ogóle w życiu, spotkałam też fantastyczne pielęgniarki i niesamowitych lekarzy. Pełnych mądrości, dobra, empatii, zrozumienia. Takich, którzy, gdy patrzą w oczy zaglądają w duszę. Takich niestety nie było tamtego strasznego dnia w starachowickim szpitalu.
Empatii nie wykładają na żadnym uniwersytecie. Człowieczeństwa po prostu nie da się nauczyć. Człowiekiem się albo się jest, albo nie. Raczej się nim nie bywa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/314970-gdzie-byli-ludzie-gdy-rozgrywal-sie-dramat-pacjentki-bycie-czlowiekiem-to-trudna-sztuka-nie-da-sie-tego-nauczyc-na-zadnym-uniwersytecie