Małgorzata Terlikowska: "Rady feministek nie są mi potrzebne. To, co proponują, jest pułapką dla kobiet"

Fot. YouTube
Fot. YouTube

To, co proponują ruchy feministyczne, jest pułapką dla kobiet

— ostrzega Małgorzata Terlikowska w rozmowie z portalem gosc.pl.

Ona i jej mąż Tomasz są autorami książki „Masakra piłą mechaniczną w domu Terlikowskich”, w której opisują życie swojej rodziny wielodzietnej (mają piątkę dzieci). Terlikowska twierdzi, że życie z dużą liczbą dzieci jest „bardzo intensywne, wesołe i ciekawe”.

Ludzie boją się mieć więcej dzieci, ponieważ boją się przytłoczenia obowiązkami, boją się, że stracą swoją niezależność. A okazuje się, że dużo dzieci to – paradoksalnie – trochę więcej czasu dla siebie. One bawią się razem, a ja mogę z mężem usiąść przy stole i w spokoju wypić kawę

— mówi Małgorzata Terlikowska.

Wskazuje, że pigułka i aborcja oduczyły mężczyzn odpowiedzialności, stąd wielu chłopców wyrasta na Piotrusiów Panów, a dzieci przestają być postrzegane jako dar.

Dziś przy pierwszym dziecku nam gratulują, przy drugim – jeszcze się cieszą, przy trzecim pytają, czy to wpadka, a przy czwartym nie wiedzą już: gratulować czy współczuć?

Przyznaje, że wychowywaniu dzieci towarzyszy wiele zmartwień, również materialnych, ale nie ma sensu dręczyć się na zapas.

To Pan Bóg ma plan na nasze życie. Trzeba Mu zaufać, że skoro dał nam dzieci, to zatroszczy się też o to, żebyśmy mogli je wychować. Że nie zostaną same

— podkreśla.

Terlikowska opowiada, jak wygląda podział ról w jej domu. Podkreśla przy tym jednak, że wraz z mężem „grają do jednej bramki”.

Mąż dba np. o kwestię modlitwy i religijności. Badania wykazują, że tam, gdzie jest religijny ojciec, dzieci dużo częściej dziedziczą wiarę niż w przypadku, gdy religijna jest tylko matka. Więc mąż pilnuje, żeby była modlitwa, wspólny Różaniec. On też wozi dzieci do szkoły, ja odprowadzam syna do przedszkola. Popołudniami Tomasz, kiedy tylko może, stara się spędzać czas z dziećmi, żeby powariowały, powchodziły na tatę, poskakały po nim. To on chodzi z nimi na hulajnogi, na rowery, czyta im, opowiada o historii. Mama za to jest bardziej „domowa”: ugotuje, upiecze, przytuli, ukoi…

— opowiada.

Małgorzata Terlikowska demaskuje argumenty feministek, które walczą o wyzwolenie kobiet.

Dla mnie to jest kwestia głowy: czy ja chcę zgnuśnieć, czy nie. Ode mnie zależy, czy chcę się rozwijać. I rady feministek nie są mi potrzebne. Zresztą dziś to środowisko samo dostrzega, że nie zajmuje się problemami, które dotyczą większości kobiet. Nasze dyżurne feministki mówią w kółko o aborcji, prawach reprodukcyjnych, edukacji seksualnej i tak naprawdę są ekskluzywnym klubem kobiet wykształconych na gender studies. Czy to odnosi się jakoś do życia zwykłych kobiet? Wątpię

— dodaje.

Według niej istotą kobiecości jest dawanie życia.

Wszystko w nas mówi o tym, że jesteśmy do tego powołane. To w naszym ciele jest miejsce na drugiego człowieka

— wyjaśnia.

Zaprzeczanie tej oczywistej prawdzie to według niej oszukiwanie kobiet.

Nasze prababki nie miały tego problemu. One wiedziały, co będą robić, jak będą dorosłe. Wiedziały, że wyjdą za mąż, urodzą dzieci, będą się nimi zajmować

— przypomina Terlikowska.

Dlatego tym bardziej trzeba pokazywać, że to, co proponują ruchy feministyczne, jest pułapką dla kobiet. Tym bardziej, że dzisiejsza, spornografizowana kultura proponuje nam obraz kobiety chętnej, otwartej, gotowej na wszystko. (…) Wiele z nich godzi się jednak na takie praktyki, bo chcą mężczyznę przy sobie zatrzymać. Coś, co miało dać im wyzwolenie, czyli nieskrępowany seks, powoduje frustracje, uzależnienia, depresję. A w skrajnych przypadkach nawet samobójstwa. Dlatego trzeba głośno mówić o wierności, o małżeństwie, o normalności.

— wskazuje.

Kobieta odnajduje siebie wtedy, kiedy daje się drugiemu – mężowi, dzieciom, bliskim, którzy potrzebują wsparcia. Nie dajmy więc sobie wmówić, że jesteśmy na straconej pozycji

— apeluje Małgorzata Terlikowska.

bzm/gosc.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych