„Frankowicze” zorganizowali (?) w ostatnim tygodniu dwie demonstracje (?) przed urzędowymi gmachami w Warszawie.
Znaki zapytania są nieprzypadkowe. Mamy bowiem do czynienia z fenomenem tyleż nowym co pouczającym. Demonstracje (oficjalnie w formie „spacerów”) zostały zwołane przez facebooka. To nic nowego w obecnym świecie. Nowością jest to, że nikt ze zwołujących formalnie nie zawiadomił władz o tych działaniach, czyli ich nie zalegalizował (więc na dobrą sprawę policja miałaby święte prawo rozgonić zebranych). Nikt też nie wystąpił w czasie demonstracji jako jej organizator, być może nawet ci, którzy dali pierwszy impuls, nie pojawili się na niej.
Dlaczego? O odpowiedź możemy pokusić się, obserwując przebieg „spacerów”. Tłumek wprawdzie rósł (kilkadziesiąt osób na pierwszej „demonstracji”, około dwustu na drugiej), ale zachowywał się niezwykle jak na uczestników tego rodzaju publicznego działania nietypowo. Przede wszystkim – raczej milczał. Gdy pod Pałacem Prezydenckim ktoś próbował skandować „złodzieje!”, natychmiast go uciszono. Nie było przemówień, nie było nawet tuby. Dlaczego? „Bo nie może być za głośno…”. Można było odnieść wrażenie, że ci ludzie wstydzą się sami przed sobą, że tu przyszli. Dlatego przede wszystkim dyskutowano w grupach. Co robić, jak się ratować. Ale i w tych rozmowach (a przecież na „demonstracje” przyszli ci niby aktywniejsi, zdecydowani…) pojawiały się argumenty typu „nie, tego czegoś nie róbmy, bo bank się zezłości”. Czego nie róbmy? W zasadzie niczego.
Oczywiście nie dotyczy to wszystkich zgromadzonych. Ale wystarczająco wielu, by mówić o pewnej regule.
Ta reguła wygląda mniej więcej tak: „frankowicze” się śmiertelnie boją, jest im wstyd i absolutnie nie chcą postrzegać się jako element większej całości. Jest im wstyd, bo dotąd stanowili tę tworzącą się polską niższą klasę średnią (ale z wyższymi aspiracjami), a ci którzy przychodzili pod stołeczne urzędy palić opony – to dla nich byli ludzie z wrogiego, roszczeniowego świata. To byli „oni”, hołota od której dzielni pracownicy korporacji starali się za wszelką cenę odróżnić.
Tę hołotę walec kapitalizmu – myśleli – rozjeżdża nad wyraz słusznie. My, młodzi, piękni i wykształceni – to przecież coś innego. Nagle świat się skończył. Ale to przecież nie jest kwestia żadnego systemu, to musi być pomyłka, ja przecież jestem grzeczny, tylko wpuśćcie mnie znowu na tę dobrą stronę barykady… Przecież w tych urzędach siedzi jakiś rozmnożony, dobry, wirtualny Tusk. On przecież musi zauważyć , że ze mną popełniono błąd…!
Iść gdzieś? Krzyczeć? Awanturować się? To tak, jakby przekreślić ostatnie kilkanaście czy dwadzieścia lat życia. Jakby samemu sobie napluć w twarz. A przynajmniej powiedzieć, że się jakoś fundamentalnie myliło.
To się być może zmieni. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, świadomość potrafi radykalnie przeewoluować, gdy samemu przymusowo zmienia się usytuowanie w społeczeństwie. Ale dzisiaj było, jak było.
Czyli ciekawie, choć trochę smutno. Ale ponieważ jednak się zebrali i postanowili spotykać dalej (a może nawet i jakoś się zorganizować - wbrew oporowi tych spośród nich, którzy uważali, że lepiej nie, bo nastąpi jakiś niewyartykułowany horror) - jednak jakoś tam obiecująco.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/232029-frankowicze-na-ulicach-czyli-pisk-upadajacej-klasy-sredniej