Nagła decyzja narodowego banku Szwajcarii i tarapaty, w których z dnia na dzień znaleźli się posiadacze kredytów we frankach, pokazały smutne zjawisko.
Ci sami sympatycy prawicy, którzy wielokrotnie w ostatnim czasie oburzali się na rządowe „szczucie” jednej grupy na drugą (nauczycieli na rodziców, pacjentów na lekarzy) i wspierali protestujących, teraz idealnie wpisali się w tę politykę, sygnalizując w mediach społecznościowych z trudem ukrywaną Schadenfreude wobec frankowiczów.
Niewiele jest w tym zdrowego rozsądku, jeszcze mniej tak chętnie deklarowanego przywiązania do idei solidarności społecznej. Mechanizm jest bardzo prosty, by nie rzec – siermiężny: kiedy protestują grupy, które sprzeciwiają się rządowi – popieramy. Kiedy w tyłek dostaje grupa, która w większości wspierała partię rządzącą (taką opinię mają posiadacze kredytów we frankach, choć trudno właściwie powiedzieć, na czym się ona opiera), szydzimy z niej i okazujemy satysfakcję.
W smutnym, choć w większości celnym tekście na portalu Rebelya.pl Agnieszka Romaszewska napisała: „Mam wrażenie, że obecna polska rzeczywistość społeczno-polityczna jest zbudowana na złych emocjach, a zwłaszcza zawiści… Kiedyś były czasy Solidarności, teraz ludzie często nawet nie chcą rozumieć, co to słowo znaczy. Czy może jest jego jakaś odwrotność? Jakieś czasy ANTYSOLIDARNOŚCI…. Hasłem podstawowym jest : nie będę płacił moich pieniędzy na…. Wystarczy tylko naszczuć. I fala rusza”. Dokładnie tak się właśnie dzieje w przypadku posiadaczy kredytów we frankach.
Dziś dla wielu frankowicze są uosobieniem lemingozy, chciwości i ukaranej chytrości. To oczywiście bzdura. Przyczyny, dla których ludzie brali kredyty we frankach, a nie w złotówkach, bywały rozmaite, a każdy przypadek jest indywidualny. Choć teoretycznie, aby otrzymać kredyt walutowy trzeba było mieć wyższą zdolność kredytową niż w przypadku kredytu w złotówkach, paradoksalnie wiele osób stać było jedynie na spłacanie rat kredytów we frankach; złotówkowe byłyby zbyt wysokie. Innymi słowy, dla wielu osób jedynym sposobem na wprowadzenie się do własnego mieszkania było wzięcie właśnie takiego kredytu. Pośrednio zauważyło do także PiS, które – oto kolejny paradoks – sprzeciwiało się w roku 2006 wydaniu przez KNB rekomendacji, teoretycznie mającej ograniczyć dostępność kredytów walutowych. Partia Kaczyńskiego argumentowała – zgodnie ze stanem faktycznym – że dla wielu osób będzie to oznaczało konieczność rezygnacji z własnego mieszkania.
Sprowadzanie dziś motywacji frankowych kredytobiorców do chciwości i przysłowia, że chytry dwa razy traci to zwykłe intelektualne prostactwo, podszyte wspomnianą Schadenfreude.
Mógłby to być zresztą pretekst do znacznie głębszej, metapolitycznej dyskusji o tym, która grupa ludzi stanowi dziś w Polsce zaplecze dla idei konserwatywnych: ci, którzy posiadając niewiele, żywią resentymenty do posiadających więcej, czy też ci, którzy posiadają więcej, ale – tak jak dziś frankowiczom – grozi im stale utrata tych dóbr. Ale to oczywiście temat na inny tekst.
W mediach społecznościowych szybko problemy kredytobiorców walutowych zaczęły być porównywane do problemów górników z Kompanii Węglowej. Próbowałem wskazywać, że ze strony obrońców górników (a zarazem przeciwników pomagania posiadaczom kredytów) padają dokładnie takie same argumenty, które potępiają oni u drugiej strony: dlaczego mam za kogoś płacić, przecież wiedzieli, co robią itd. Identycznie można argumentować wobec górników: wiedzieli, jaki wybierają zawód, wiedzieli, że cena węgla nie jest stała, wiedzieli, że źle zarządzane firmy mogą upadać i chyba nie oczekiwali gwarancji zatrudnienia na całe życie – podobnie jak frankowicze nie mogli oczekiwać stałego kursu przez cały czas spłacania kredytu.
Spróbujmy te dwie sytuacje porównać, zaczynając jednak od zasadniczej różnicy. Otóż z niepojętych dla mnie powodów wiele osób powtarza jak mantrę, że nie będą pomagać frankowiczom „ze swoich pieniędzy”. To absurd lub manipulacja. Nikt nie zakłada, że polskie państwo spłaci komukolwiek kredyt i da kredytobiorcom żywą gotówkę. Żadna z podobnych operacji – przede wszystkim węgierskie przewalutowanie kredytów z franków na forinty po stałym kursie – nie odbywało się za publiczne pieniądze.
Rzecz polegała na wymuszeniu odpowiedniego postępowania na bankach przez państwo i to samo – w tym znaczące wzmocnienie pozycji kredytobiorcy wobec banku (na czym zresztą zyskaliby posiadacze wszystkich kredytów, nie tylko walutowych) – postulują frankowicze w Polsce. Sposób działania może tu wskazywać propozycja PiS, które chciałoby wykorzystać klauzulę znaczącej zmiany warunków ekonomicznych, aby umożliwić spłacanie kredytów we frankach po kursie sprzed decyzji SNB.
Z kolei wzmocnienie pozycji klientów banków mogłoby polegać m.in. na usunięciu z polskiego prawa instytucji bankowego tytułu egzekucyjnego, stanowiącego nadzwyczajny instrument, oznaczający, że bank nie musi przechodzić normalnej drogi cywilnoprawnej w przypadku egzekucji długu. W świetle polskich regulacji klient ponosił (i nadal ponosi) właściwie całe ryzyko przy zerowym ryzyku banku względem klienta (nie tylko posiadającego hipoteczny kredyt we frankach). Jak zatem widać, nie mu tu mowy o wykładaniu przez państwo jakichkolwiek pieniędzy. Jedyne, co państwo musiałoby wyłożyć, to determinacja i zdecydowanie (które nie są niestety walutą rządów PO).
Inaczej się ma sprawa z kopalniami: tam, owszem, od lat wkłada się żywą publiczną gotówkę (również w postaci umorzeń) na poziomie miliardów złotych i gdyby postulaty górników miały być spełnione, wkładałoby się ją nadal. A teraz o podobieństwach, które – wbrew pozorom – istnieją.
Odpowiedzialność państwa istnieje w obu przypadkach, choć oczywiście różnią się one od siebie. Nadzór właścicielski nad kopalniami sprawował skarb państwa, a kolejne fatalne, za to sowicie wynagradzane zarządy składały się z kumpli i kolesi panów ministrów. Państwo jako właściciel, mimo wielokrotnych deklaracji rządzących, nie zrobiło literalnie nic, aby skonstruować porządny strategiczny plan dla polskiego górnictwa.
Państwo sprawuje jednak również nadzór nad działalnością banków, najpierw za pomocą Komisji Nadzoru Bankowego, a od roku 2007 – poprzez KNF. Rekomendacje KNF kształtują ogólną politykę kredytową. Pierwsze dotyczące kredytów walutowych wydano dopiero w 2006 r., ale były one bardzo ostrożne. Do praktycznej rezygnacji z udzielania kredytów walutowych KNF doprowadziła dopiero wiele lat po boomie na takie produkty. Klienci banków mają prawo spytać o powody takiego postępowania. Wszak niebezpieczeństwa związane z ryzykiem kursowym oraz wszystkie wątpliwe zapisy umów kredytowych musiały lub powinny być komisji doskonale znane o wiele wcześniej.
Dziś osoby cieszące się z problemów frankowiczów nieustannie powtarzają, że powinni oni byli znać ryzyko. W jakiejś mierze – tak. Ale te same osoby będą święcie wzburzone – i słusznie – gdy osoba z niewystarczającą świadomością prawną przegra proces w jakiejś sprawie z silną instytucją. Będą wtedy – zasadnie – twierdzić, że państwo powinno w takich razach obywatela wspierać, dając mu na przykład dostęp do darmowej i profesjonalnej pomocy prawnej, bo przecież nawet obywatel orientujący się ogólnie w prawie nie jest ekspertem.
To samo dotyczy klientów banków. Oni mieli prawo wierzyć, że jeżeli doradca ostrzega ich o ryzyku kursowym, mówiąc o możliwych wahaniach rzędu 20 proc., to jest rzetelny. Dziś frank jest droższy o 80-100 proc. w stosunku do niektórych momentów lat 2007-2008.
Taki stan rzeczy miał obowiązek przewidywać nadzór bankowy jako teoretycznie możliwy i powinien był zalecić bankom prezentację takiego scenariusza potencjalnym kredytobiorcom. Czy ktokolwiek z nich usłyszał z ust doradcy: „Proszę się dobrze zastanowić, bo raty mogą być w którymś momencie nawet dwukrotnie większe”? To oczywiście pytanie retoryczne.
A skoro państwo nie ostrzegało – podobnie jak, nie spełniając swojej roli, nie ostrzegało klientów Amber Gold – to powinno dziś wziąć na siebie część odpowiedzialności. Nie wspierając kredytobiorców publicznymi pieniędzmi, ale ruszając do negocjacji z sektorem bankowym. Tego posiadacze kredytów mają prawo oczekiwać.
Skutki społeczne. O społecznych skutkach katastrofy górnictwa na Śląsku pisano dużo. Tysiące rodzin bez środków do życia, upadek całych miejscowości, degeneracja otoczenia, wydatki na odprawy i zasiłki.
O społecznych skutkach trudności kredytobiorców na razie pisze się niewiele. A przecież także są. Po pierwsze – jeśli założyć, że mówimy o grupie dość ekspansywnych konsumentów, to skok kursu franka znacząco wpłynie na popyt wewnętrzny. Pierwsze szacunki mówiły o 3 miliardach mniej na konsumpcję. Po drugie – z i tak ubogiego rynku nieruchomości zniknie z dnia na dzień zapewne co najmniej kilkadziesiąt tysięcy nieruchomości, których wartość nie pokrywa zobowiązań wobec banków, a więc nie da się ich sprzedać. Po trzecie – w przypadku jakiejś liczby ludzi (może to być kilkadziesiąt tysięcy rodzin w przypadku realizacji złego scenariusza) będziemy mieli do czynienia z tragediami nie mniejszymi niż w przypadku górników: eksmisjami, być może bezdomnością, a przynajmniej upadłością konsumencką, której konsekwencje są również dramatyczne i która także oznacza utratę mieszkania oraz znalezienie się na lata poza normalnym obiegiem konsumenckim.
Tu kluczowe jest, jaki sposób zachowania przyjmą banki. Tego jeszcze dziś nie wiemy. I także w tej sprawie rząd powinien z bankami rozmawiać. Na razie jednak nie padło ani słowo na ten temat.
Do obu tych sytuacji można podejść na dwa sposoby: czysto solidarnościowy i ekonometryczny. W przypadku tego pierwszego wychodzimy z założenia, że skoro znacząca grupa społeczna ma poważne problemy zawinione w jakimś stopniu przez państwo lub mogące mieć znaczące skutki, należy jej w jakiś sposób pomóc – w imię solidarności.
Drugi sposób – niestety, bardzo rzadko w Polsce praktykowany – to dokładna kalkulacja zysków i strat. Może to brzmieć cynicznie, ale nie ma w tym nic niezwykłego – skutki podjęcia jakichś działań ratunkowych przez państwo lub ich zaniechania dają się przeliczać na pieniądze. W jednej kolumnie podliczamy zyski z podatków i inne wpływy do budżetu, potencjalny wkład do PKB, spodziewaną konsumpcję i inne ewentualne profity, pomniejszając to o koszty akcji ratunkowej.
W drugiej liczymy straty w razie zaniechania akcji naprawczej: koszt zasiłków, koszty przestępczości, która przecież może być skutkiem bezrobocia, liczymy podatki, które nie wpłyną do budżetu, koszty komunalnych lokali dla ewentualnych bezdomnych itd. Taki rachunek powinien pokazać, jaka droga postępowania – w oderwaniu od racji etycznych – bardziej się opłaca. Nie mam pojęcia, jak wyglądałoby takie obliczenie dla problemu górników i kredytobiorców frankowych. Wiem, że warto byłoby je wykonać, ale niezależnie od tego wiem również, że ostentacyjna radość z problemów którejkolwiek z grup społecznych jest potężną siłą niszczącą i realizuje scenariusz nieudolnej władzy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/230017-gornicy-i-frankowicze-czyli-o-schadenfreude-i-solidarnosci
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.