Wnuk Anny Walentynowicz chce zostać radnym: "Dopóki żyła babcia to wiedziałem, że ma kto walczyć o sprawy prostych ludzi, którzy nie posiadają układów". NASZ WYWIAD

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. M. Czutko
fot. M. Czutko

Katastrofa smoleńska sprawiła, że wiele osób, które straciły bliskich postanowiły zacząć działać społecznie i politycznie.

Jedną z takich osób jest Piotr Walentynowicz, wnuk Anny Walentynowicz, który chciałby zostać radnym w rodzinnym Gdańsku, we Wrzeszczu.

wPolityce.pl: Dlaczego zdecydował się pan na wejście do polityki? Na razie tej lokalnej?

Piotr Walentynowicz: Chcę działać tam, gdzie jest jakiś wpływ na to, co się dzieje bezpośrednio u mieszkańców. Z racji wykonywanego zawodu – jestem taksówkarzem – mam codzienny kontakt z ludźmi, z całym przekrojem osób. Ludzi podczas podróży żalą się na różne sprawy i zauważyłem, że wiele z tych codziennych bolączek nie trzeba zwalczać pieniędzmi, ale zmianą procedur urzędniczych. Dlatego będę chciał się zająć sprawami najbiedniejszych mieszkańców mojej dzielnicy – Gdańska Wrzeszcza – bo to im najbardziej te procedury przeszkadzają w codziennym życiu. Poznałem takie przypadki, w których wypadli losowe, pożary, zalania, spowodowały, że musieli otrzymać mieszkania socjalne. Jednak one nie nadawały się do zasiedlenia bez generalnego remontu. Gdy ci, ubodzy ludzie, dużym kosztem przeprowadzili remonty i doprowadzić do stanu używalności, to po dwóch latach, czy po półtora roku, wysiedlano ich stamtąd, bo zmieniły się plany zagospodarowanie przestrzennego. Przedzielono nowe lokale, które też musiały mieć wykonany remont.

Gdańsk ma skostniałe od lat władze. To bardzo trudny rejon do politycznego zagospodarowania dla osób wchodzących dopiero w samorządy.

Trzon władzy w Gdańsku tworzy Platforma Obywatelska. Może to spowodowało, że gdy się mówi o pomocy najuboższym, to pojawia się argument wydatków finansowych. A ja chcę udowodnić, że nie chodzi o wyższe wydatki, a tylko – jak wspomniałem już – o zmianę i uelastycznienie procedur, aby dodatkowo nie utrudniały życia, które i tak ci najubożsi mają trudne.

Czy, gdyby nie tragiczna śmierć pańskiej babci, czy zdecydowałby się pan na działalność publiczną?

Szczerze i uczciwie mówiąc to dopóki żyła babcia to wiedziałem, że ma kto walczyć, że zawsze jest ktoś, kto potrafi walczyć o sprawy prostych ludzi, którzy nie posiadają układów. Babcia często namawiała mnie do podjęcia razem z nią różnych działań, ale – dziś przykro to mówić – skłaniałem się do działań wokół siebie, do zarabiania pieniędzy za granicą, gromadzenia oszczędności. Jednak zrozumiałem, że np. te wyjazdy za pracą były nieskuteczne, bo ilekroć zdobyłem jakiś kapitał w Irlandii, to po powrocie do kraju traciłem go wcześniej czy później, bo u nas w Polsce nie da się niczego uczciwą pracą zrobić. Postanowiłem sam zacząć działać, aby to zmienić. Jeśli uda mi się to na lokalnym, gdańskim podwórku, to może kiedyś coś jeszcze dalej podziałam. Gdyby babcie żyła, to pewnie miałbym świadomość, że ona czuwa i ja nie muszę działać.

Rozmawiał Sławomir Sieradzki

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych