List Piotra Zaremby do posła Antoniego Mężydły. "Niech Pan otworzy przyłbicę"

fot. ansa/wPolityce.pl
fot. ansa/wPolityce.pl

Szanowny Panie Pośle. Nie korzystam z reguły z takiej formy komunikacji z politykami. Dziennikarz jest od opisywania a nie konwersowania. Ale dziennikarz jest także obywatelom. Sprawa wydaje mi się ważna.

Szanuję Pana za piękną opozycyjną przeszłość, za odwagę w latach PRL. Które to lata dla ludzi młodszych pokoleń stają się niestety coraz mniej istotne. Uważam też, że jak na klimat waśni politycznych ostatnich lat stara się Pan zachować osobistą przyzwoitość, powściągliwość w polemikach. Będąc bardzo krytycznym wobec wielu przedsięwzięć Pana politycznego obozu, jestem za to Panu osobiście wdzięczny.

Czasem nie mogę się oprzeć zdziwieniu. Ostatnio historię niezwykłej opowieści Radosława Sikorskiego zbył Pan przed kamerami rozważaniami o błędzie byłego ministra. Naprawdę wierzy Pan, że historię tej wagi można opowiedzieć „przez pomyłkę”?

Lubi Pan i szanuje Donalda Tuska. Czy jednak jako człowiek dawnej demokratycznej opozycji nie powinien Pan być zaniepokojony faktem, że słuchał on gangsterskich, wyraźnie obliczonych na testowanie partnera, ofert Putina w milczeniu?

Czy obowiązek jakiejś reakcji nie był kwestią moralności (która jak sądzę wbrew cynikom różnych orientacji, jednak istnieje, nawet w polityce międzynarodowej). I czy nie był on równocześnie, w dłuższym planie czasowym, kwestią polskiej racji stanu?

Jak w kontekście tego milczenia rozumieć politykę rządu Tuska wobec Rosji w późniejszych latach? Jak odczytywać pasywną reakcję na prowokacje rosyjskie po Smoleńsku?

Rozumiem jednak, że są to sprawy objęte swoistą partyjną dyscypliną. Pan chce pomóc swoim przywódcom, robi Pan to możliwie delikatnie. Zasadniczo chcę do Pana apelować w innej sprawie, która formalnie przynajmniej takiej dyscyplinie się wymyka.

Przeprowadzając ostatnio, wraz z Anną Wojciechowską, wywiad dla „wSieci”, z szefem Pana klubu Rafałem Grupińskim, pytałem go o konwencję Rady Europy o przeciwdziałanie przemocy wobec kobiet. Zwracałem uwagę, że także wśród polityków Platformy są ludzie obawiający się konsekwencji tej umowy międzynarodowej. Były minister sprawiedliwości Pańskiego rządu Marek Biernacki po przeczytaniu tej konwencji oznajmił, że przekonał się, iż genderowe eksperymenty nie są humbugiem, a realnym zagrożeniem.

Poseł Grupiński odpowiedział, że także wśród tzw konserwatystów z PO taka postawa nie jest powszechna. Powołał się przy tym na Pańskie nazwisko. Jak sądzę dlatego, że jest Pan ogólnie szanowany.

Miałem ostatnio osobiste doświadczenie. Rozmawiałem ze swoim dobrym znajomym, kolegą ze studiów, związanym sympatiami z Pana partią. Kiedy doszło do rozmowy o tej konwencji, usłyszałem odpowiedzi typu: nie wiem, co tam naprawdę jest, niebezpieczeństwo wydaje mi się wyolbrzymione, nic konkretnego z tego nie wynika, jeśli już to konsekwencje przyjdą w dalszej przyszłości. Czy pan widzi to podobnie?

Jeśli tak, zapytam wprost. Jaki sens ma podpisywanie konwencji, której wszystkie dyspozycje dotyczące konkretnych regulacji prawnych dotyczących przeciwdziałaniu przemocy już Polska wypełniła? I gdzie jedyną nowością jest kawałek preambuły i dwa artykuły o wybitnie ideologicznym zabarwieniu. Czy nie ze względu na te kawałki ta konwencja stała się tak ważna dla feministek i dla kulturowej lewicy?

Przypomnę te fragmenty. Zaczyna się od preambuły, która uznaje samą tradycję za źródło opresji kobiet. Z kolei artykuł 6 konwencji stwierdza co następuje:

Strony podejmują się uwzględnienia perspektywy płci społeczno-kulturowej we wdrażaniu i ocenie wpływu zapisów niniejszej konwencji oraz promowania i skutecznego wdrażania polityki równouprawnienia pomiędzy kobietami a mężczyznami oraz wzmocnienia pozycji kobiet.

Jest też artykuł 12. Jego pierwszy akapit brzmi następująco:

**Strony podejmą działania niezbędne do promowania zmian wzorców społecznych i kulturowych dotyczących zachowania kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk opartych na idei niższości kobiet lub na stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn.

To wzór biurokratycznego bełkotu, ale coś chyba oznacza. Po coś to zostało napisane. Ta konwencja nie zobowiązuje nas tylko do eliminacji przemocy, ale do czegoś tak dziwacznego jak „uwzględnianie płci społeczno-kulturowej”.

Co więcej mamy działać na rzecz „wzmacniania pozycji kobiet”. I mamy wykorzeniać zwyczaje, tradycji i Bóg wie co jeszcze, jeśli umacniają „stereotypowy model roli kobiet i mężczyzn”. Co to wszystko razem oznacza?

Konwencja tego nie objaśnia – z tego tacy ludzie jak mój znajomy, upierający się, że PO to wciąż „partia środka” wyprowadzają wniosek, że nie ma się czego obawiać. Ja wyprowadzam wniosek odwrotny: gumowe, niejasne, czysto deklaratywne formułki są potem punktem wyjścia do najbardziej radosnej twórczości.

Zwłaszcza, że formułka „płeć społeczno-kulturowa” jest produktem środowisk feministycznych. A ich program znamy: kwoty płciowe we wszystkich instytucjach, osłabienie rodziny przez wprowadzenie związków partnerskich, ideologiczne nauczanie, że wszelkie formy związków są takie same – przecież obrona tradycyjnej rodziny grozi obroną „przemocy”.

W samej konwencji są zresztą oczywiste tropy. Zajmować się jej interpretacją ma wyłaniana w drodze skomplikowanych, czysto biurokratycznych procedur rada ekspertów, zwana GREVIO. Czy rzeczywiście to pozbawione mandatu demokratycznego zewnętrzne ciało powinno się wtrącać do tego, jak w polskim systemie prawnym regulujemy powiedzmy stosunki rodzinne?

Prace nad konwencją zostały wstrzymane – eksperci mają ocenić jej zgodność z konstytucją. Jest się nad czym zastanawiać. Wybitni prawnicy, np. prof. Aleksander Stempkowski podnoszą, że sprowadzenie problemu przemocy domowej do problemu kobiet jest sprzeczny z zasadą równości wobec prawa. A co z bitymi mężczyznami? Jest ich w dobie równouprawnienia coraz więcej. A co z dziećmi płci męskiej bitymi przez rodziców?

Jest i problem poważniejszy. Czy preambuła powinna arbitralnie przesądzać, co jest źródłem przemocy? Przecież to praktyka rodem z państw totalitarnych. Praktyka stricte ideologiczna, my zaś jesteśmy według konstytucji państwem neutralnym światopoglądowo.

Ale jest problem nawet poważniejszy niż badanie zgodności tego gumowego prawa międzynarodowego z normami krajowymi. To pytanie, czy feministyczny eksperyment powinien być wprowadzany w Polsce cichcem, tylnymi drzwiami. I czy ludzie tacy jak ów mój znajomy powinni się na to godzić „dla świętego spokoju”, przekonani, że nie wiadomo, że być może, że jakoś to będzie.

A jeśli podobne postawy cechują polityków, zaczynam się bać. Jeśli Pan powie mi: tak, chcę rewolucji obyczajowej, chcę feministycznego lepszego świata, zrozumiem. I zapytam co najwyżej, czy nie ma Pan świadomości, że zgłosił Pan tym samym akces do obozu lewicy, i to dosyć skrajnej.

Ale jeśli powie mi Pan, że nic tam nie ma, że jakoś to będzie, że zobaczymy, że potrzebuje Pan szkła powiększającego, żeby zobaczyć zagrożenia, to poczuję się rozczarowany. Bo sądzę, że nie tylko PRL-owska dyktatura wymaga mówienia: Tak tak. Nie nie.

Z serdecznymi pozdrowieniami Piotr Zaremba

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych