Jerzy Stuhr nie przez przypadek żali się, że prawica za ten film się na niego rzuci. Upraszczając przekaz „Obywatela”, tak można streścić jego część: antysemityzm i rasizm Polacy wysysają z mlekiem matki, walka z komuną przypominała kreskówki z Tomem i Jerrym, a księża to hipokryci łażący na dziwki. Nie odmawiam Stuhrowi prawa do tak ugryzionej satyry. Dlaczego jednak musi być ona tak łopatologiczna i banalna?
Wychodząc z gmachu telewizji Jan Bratek ( Maciej Stuhr i Jerzy Stuhr) ulega groźnemu wypadkowi. Leżąc na szpitalnym łóżku majaczy, przypominając sobie sceny z burzliwego życia. Miał szczęście ,albo pecha, wbrew swoim zamiarom znajdować się w centrum wydarzeń historycznych. W jego losie, jak w soczewce, odbija się powojenna historia Polski. Tak film Jerzego Stuhra, o którego realizację reżyser walczył 7 lat reklamuje dystrybutor. Opis ten może obiecywać film co najmniej na miarę polskiego „Forresta Gumpa”, tudzież satyry godnej „Underground” Emira Kusturicy. Ja również czekam na film, który za pomocą autorskiej wizji jego twórcy, ująłby burzliwą historię Polski jedną klamrą.
Kusturica w swoim arcydziele nie tylko pokazał, czym jest bałkańska dusza, ale rozliczył jugosłowiański komunizm, wojnę domową i wbił szpile w narodowe wady ówczesnych „Jugosłowian”. Autor świetnych „Historii miłosnych” i jeden z najwybitniejszych polskich aktorów obiecywał film całościowo obejmujący skomplikowaną naturę Polski i Polaków. Niestety Stuhr nie jest Winstonem Groomem, a od Emira Kusturicy dzielą go lata świetlne.
Nie krytykuję „Obywatela” tylko za łopatologiczne sceny, ukazujące jak to Polak jest naznaczony od kołyski aż po grób antysemityzmem. Stuhr wali tym oskarżeniem każdego: komunistę (nagonka ‘68), antykomunistę, katolika czy ateistę, księży, pielęgniarki, polityków i prostych robotników. Niemniej jednak właśnie te sceny najmocniej satyrę Stuhra obciążają. Oto na przykład mamy kuriozalnie rozpisaną postać antysemity, który w 1989 roku na partyjnym spotkaniu prosi jakiegoś profesora by ten na przykładzie wielkiego zdjęcia Alberta Einsteina wytłumaczył dlaczego Polacy-aryjczycy są inni od semitów. Gdy Jan Bratek zniesmaczony opuszcza spotkanie, mówiąc, że nie pasuje do tej grupy, ów antysemita mówi mu: „wiesz, że stajesz tam, gdzie stało ZOMO”? Nie trzeba specjalnie znać się na meandrach polityki, by zrozumieć w kogo jest wymierzone ostrze tej wątpliwej jakości satyry. Warto dodać, że chodzi o jednego z najbardziej proizraelskich i prożydowskich polityków w naszym kraju.
Podobnie niesmacznie wygląda scena, gdy prezydent Polski odznacza Bratka za to, że ten rzekomo uratował mu życie przed zamachem. Prezydenta widzimy tylko z tyłu, ale wzrost czy kolor włosów jednoznacznie kojarzy go z liderem polskiej opozycji, którego brat prezydent zginął w tragicznych okolicznościach.
Nie rozdzieram szat dlatego, że Jerzy Stuhr postanowił w taki sposób skrytykować nielubiany obóz polityczno-ideologiczny. Jako artysta ma do tego prawo. Problem jest sposób w jaki Stuhr konstruuje swój film. Zamiast spójnej wizji będącej ostrym sztyletem wbijającym się w podbrzusze mitów narodowych, reżyser prezentuje zbiór mniej lub bardziej udanych skeczy, które ratuje jedynie wielki talent komediowy Macieja Stuhra. Dostrzegam intencję Stuhra, który chciał pokazać swojego bohatera jako ofiarę historii- człowieka będącego trochę pechowcem, trochę konformistą ,i w końcu bohaterem z przypadku. Bratek to przeciętniak, który przez emocjonalne rzucenie legitymacją partyjną w twarz komuchom staje się bohaterem „Solidarności”, a pod skrzydła biskupa trafia, gdy pomaga chodzącemu na prostytutki księdzu w upokarzającej go sytuacji. Jest jednak odrzucony przez współtowarzyszy z celi ( mamy w filmie potępienie lustracji) oraz nie odnajduje się jako reformator PZPR. Ba, Stuhrowski Forrest Gump nie chce być w jądrze wydarzeń i przez jakąś niewytłumaczalną złą karmę zostaje w nie wciągnięty. W filmie jest przezabawna scena, gdy grany przez Macieja Stuhra Bratek dowiaduje się w trakcie miłosnego uniesienia z żoną, że jest ta jest agentką SB.
Mamcia, przyprowadziłem ubeka do domu
— chlipie Stuhr w kapitalnie odegranej scenie.
Gdyby Jerzy Stuhr opakował swój film w taki czysto prześmiewczy klimat, mógłby wyjść z tej historii obronną ręką. Ostatecznie jednak miszszmasz satyry mającej na celu przekłucie „polskich mitów” ( oblewający się sokiem pomidorowym opozycjonista-męczennik, którego milicjant nie chce uderzyć pałką) z parodystycznymi scenami ( zomowcy wyglądają jak postaci z kreskówek) daje nieznośny efekt.
Pisałem już, że Jerzy Stuhr nie jest Emirem Kusturicą. Nie jest też Andrzejem Munkiem, którego „Zezowate szczęście” w jakiś sposób musiało go inspirować. Niestety Jerzy Stuhr nie jest również Juliuszem Machulskim czy znanym z lewicowych przekonań Nanni Morettim, od których wybitny polski aktor powinien nauczyć się dobrej satyry robionej z klasą. „Obywatel” to najgorszy w dorobku film Jerzego Stuhra, który mógł być zwieńczeniem jego reżyserskiej kariery. Nic dziwnego, że Stuhr ( z czego do tej pory znany nie był) już prowadzi ideologiczną wojenkę w mediach. Nic innego do promocji tak słabego filmu mu nie pozostaje. Stuhr wydaje się mówić, że on jest jak Bratek, którego na siłę wciąga się w polityczne spory, dzielące Polskę. Paradoksalnie tym filmem Stuhr sam się zaprzągł do jednego ze zwalczających się obozów. I może to jest największą porażką „Obywatela”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/214195-widzielismy-najnowszy-film-stuhra-czy-naprawde-antysemityzm-i-rasizm-wyssalismy-z-mlekiem-matki-nasza-recenzja