Wstrząsająca historia małżonków, którzy poddali się in vitro: "To były nasze dzieci, nie komórki czy zarodki. Straciliśmy je"

Fot. freeimages.com
Fot. freeimages.com

Lekarz mówi, żeby się nie przejmować. Ja czuję, że straciłam moje dziecko” - portal Deon.pl publikuje wstrząsającą relację kobiety, która poddała się zabiegowi in vitro.

Swojego męża poznała się w liceum, a pod koniec studiów wzięli ślub. Rok później znalazła się w szpitalu, przeszła operację, po której usłyszała od lekarza, że może mieć problemy z zajściem w ciążę. Jej świat się zawalił, bo od zawsze marzyła o dzieciach. Miała wielkie pretensje do Pana Boga. Przez cały czas starali się o dziecko. Bezskutecznie.

W końcu decydują się na in vitro. Na własnej skórze doświadczają, jak bardzo wizje roztaczane przez zwolenników sztucznego zapłodnienia odbiegają od rzeczywistości.

Pamiętam korytarze kliniki. Pełno na nich uśmiechniętych zdjęć dzieci z In vitro. Jakie to piękne. Ale z drugiej strony kontrastuje z szarymi, wystraszonymi twarzami kobiet czekających na swoją kolej. Na wszystkich twarzach to samo napięcie. Czy nam się uda? W klinice sprawy intymne przestają istnieć. Pani w recepcji głośno woła jedną z pacjentek na badanie czystości pochwy. Drzwi do pokoju do oddawania nasienia są lekko uchylone. W środku jakoś ciemno, ściany są czerwone, na stoliku gazety z pornografią. Wszędzie jest bardzo sterylnie, czysto, biało… oprócz dzieci na zdjęciach mało kto się uśmiecha

— relacjonuje kobieta.

Małżonkowie przechodzą szereg badań. Ona przyjmuje coraz więcej leków i czuje, że jej hormony szaleją. Jest jednak zdesperowana i czuje, że wszystko przetrzyma, żeby tylko zostać matką.

Robimy wszystko tak, aby pobrać jak najwięcej komórek jajowych, z których potem będą zarodki. Ostatecznie udaje się pobrać 6. Nadchodzi dzień wprowadzenia zarodków. Aby zwiększyć prawdopodobieństwo zapłodnienia wybiera się dwa najsilniejsze. Dostaje ich zdjęcia w dużym powiększeniu. Widać na nim szare kulki, podzielone na kilka mniejszych. Ja widzę tam już nasze dziecko. Resztę zarodków zamrażamy. Teraz musimy czekać dwa tygodnie na wynik. Jestem roztrzęsiona. Każdy nowy sygnał mojego organizmu jest powodem skrajnych emocji, euforii lub rozpaczy. Dzisiaj myślę, jak moje dziecko mogłoby czuć się bezpiecznie w takim środowisku? Po dwóch tygodniach już wiemy… nie udało się. Lekarz mówi, żeby się nie przejmować, bo bardzo rzadko udaje się za pierwszym razem, ja czuję, że straciłam moje dziecko

— wyznaje.

Wszyscy wokół niej twierdzą, że nic się nie stało. Ona odbiera to zupełnie inaczej, więc przeżywa swoją stratę w samotności. Ze względów zdrowotnych kolejne próby zapłodnienia metodą in vitro nie wchodzą w rachubę. Jest załamana. Jej małżeństwo powoli zaczyna się rozpadać. Czuje też, że coraz bardziej oddala się od Boga. Postanawiają sobie dać ostatnią szansę. Szczególne doświadczenie Mszy Świętej, a potem wspólne rekolekcje sprawiają, że coś zaczyna się w ich życiu zmieniać na lepsze. Bóg uzdrawia ich małżeńskie relacje i zsyła ukojenie.

Zaczynamy wierzyć, że Bóg ma dla nas najlepszy plan. Uczymy się zaufania

— opowiadają małżonkowie.

Całkowity spokój wraca w sakramencie pokuty. Ona opowiedziała o wszystkim spowiednikowi i nie może uwierzyć, że dostała rozgrzeszenie.

Wciąż jednak dręczy ich pytanie, co dzieje się z zamrożonymi zarodkami. Postanawiają przekazać je innej parze.

W sterylnym, białym pokoju, w obecności uśmiechniętej pani w białym fartuchu, czuję, że oddaję swoje własne dzieci i nie mam żadnej możliwości aby zapewnić im bezpieczeństwo. Znów dużo płaczę ale tym razem pytam Boga co robić. Następnego dnia już wiem, że od tego dnia aż do końca mojego życia muszę się za te dzieci modlić. Robię to codziennie

— pisze kobieta.

W końcu małżonkowie dojrzewają do decyzji, żeby zostać rodzicami adopcyjnymi. Adoptują dwójkę dzieci - najpierw chłopca, a potem dziewczynkę. Wreszcie mogą się cieszyć rodzinnym szczęściem. Od doświadczenia in vitro nie uwolnią się już do końca życia. W końcu ta procedura kosztowała życie ich dzieci.

Kilka lat po nieudanej próbie in vitro brałam udział w rekolekcjach z ojcem Manjackalem. Zachęcona jego słowami, podczas modlitwy, po raz pierwszy wyobraziłam sobie nasze dzieci, które wtedy straciliśmy, bo to były nasze dzieci, nie komórki, zarodki… nasze dzieci. Wyobraziłam sobie jak symbolicznie robię znak krzyża na ich główkach i pozwalam im odejść do Ojca. Wtedy przyszedł pokój. Wiem, że są już bezpieczne i kochane

— kończy kobieta podpisana jako „mama”.

br/deon.pl

Cały list można przeczytać tutaj

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.