TYLKO U NAS. "Zdążyłam się spotkać z moją córeczką" - poruszająca historia matki, której chore dziecko zmarło godzinę po porodzie

Fot.zdjęcie ilustracyjne freeimages.com
Fot.zdjęcie ilustracyjne freeimages.com

Pani Monika Nowak* przed dwoma dniami urodziła córeczkę, która po godzinie zmarła. Dziecko przyszło na świat przez cesarskie cięcie w 29. tygodniu ciąży i ważyło ok. 500 g. Od początku matka wiedziała, że dziewczynka jest chora i ma małe szanse na przeżycie.

Kobieta zgłosiła się do szpitala na badania nie zdając sobie sprawy, że sytuacja jest aż tak zła. Kiedy dziecku zaczęło spadać tętno, lekarze przystąpili do operacji. Wzruszający moment powitania, a zarazem pożegnania nowo narodzonej córeczki pani Monika opisała w liście do naszej redakcji:

Wczoraj po 7 rano, kiedy jeszcze leżałam na stole operacyjnym, spojrzałam w jej piękne malutkie oczka i byłam szczęśliwa. Ta chwila była bezcenna, warta wszystkiego, całego bólu po cięciu, który teraz odczuwam. Córeczka była za mała i zbyt chora, żeby ją reanimować, umarła w ciągu godziny. To dramat, który przeżywam już drugi raz, za pierwszym synek umarł w moim łonie w 31. tygodniu ciąży. Ale tym razem zdążyłam się spotkać z moją córeczką i czuję duży spokój. Położna powiedziała mi, że czując naszą bliskość i miłość łatwiej mogła odejść do aniołków. Została też ochrzczona jeszcze na sali operacyjnej. To wszystko dla mnie, jako matki, jest bardzo ważne

— pisze matka.

Pani Monika postanowiła podzielić się swoim doświadczeniem, bo od jakiegoś czasu przygląda się nagonce na prof. Bogdana Chazana. Jest wielką przeciwniczką aborcji i całym sercem popiera atakowanego lekarza. Pani Monika zgodziła się z nami porozmawiać pomimo tego, że cierpi po śmierci dziecka, cały czas przebywa w szpitalu i odczuwa dolegliwości, które są następstwem „cesarki”.

wPolityce.pl / wSumie.pl: Dlaczego zdecydowała się Pani opowiedzieć swoją historię?

Nie chciałabym być stawiana w roli bohaterki, bo taką się nie czuję. Zrobiłam coś najzwyczajniejszego na świecie, spełniłam swój obowiązek. Po prostu pozwoliłam urodzić się mojemu dziecku, które miało prawo do życia. Mam nadzieję, że moja historia skłoni również inne mamy do ratowania swoich dzieci przed aborcją.

Co dolegało Pani dziecku?

To były wady genetyczne. Rokowania od początku ciąży były złe, ale podjęłam decyzję o ratowaniu córeczki przez cięcie licząc się z tym, że ma małe szanse na przeżycie.

Czy proponowano Pani aborcję?

Tak. Byłam strasznie tym poruszona. Początek ciąży był bardzo trudny. Pani profesor, która mnie prowadziła, powiedziała mi, że musimy się liczyć z tym, że nastąpi obumarcie płodu. Wybaczam jej, że tak nazwała moje dziecko, bo jest lekarzem. W którymś tygodniu trafiłam na izbę przyjęć. Chciałam tylko wiedzieć, czy dziecko jeszcze żyje, bo nie czułam jego ruchów. Na izbie przyjęć lekarka, która badała moje dziecko przez USG zobaczyła, że jest chore i rzeczywiście po chwili zapytała mnie, czy nie myślałam o terminacji ciąży.

Jak Pani zareagowała?

Bardzo żywo. Nienawidzę, kiedy używa się określenia „terminacja ciąży”. Dla mnie jest to śmierć, zabijanie i morderstwo, a nie terminacja, aborcja, zakończenie, przerwanie. Zawsze nazywam takie rzeczy po imieniu. Dlatego odpowiedziałam: nie, o zabiciu dziecka nie myślałam. Bardzo mnie wtedy to pytanie zdenerwowało. Mam dwójkę adoptowanych dzieci w wieku 2 i 4 lat. Tak sobie pomyślałam, że może te dzieci też zostały uratowane przed aborcją. Matki zdecydowały się je urodzić, choć myślę, że od początku wiedziały, że nie będą ich chciały.

W liście do redakcji podkreśliła Pani, że popiera Pani prof. Chazana. Co Pani sądzi o nagonce na tego znanego lekarza?

Powiem szczerze, że gdybym była w Warszawie, gdybym miała taką możliwość, to sama pojechałabym się do niego zbadać. Specjalnie nie robiłam sobie żadnych badań genetycznych wiedząc, że dziecko prawdopodobnie będzie chore i nie chciałam dodatkowo narażać je na powikłania. Badania genetyczne są badaniami inwazyjnymi, to zawsze wiąże się z ryzykiem poronienia. Takiego ryzyka nie chciałam podjąć. Dlatego pomyślałam sobie, że gdybym miała taką możliwość, pojechałabym do tego profesora, żeby on też zrobił mi USG i wydał swoją opinię. Jest to lekarz, do którego miałabym duże zaufanie.

Często za decyzję o aborcji wini się tylko kobiety. A przecież bywa tak, że do tak dramatycznego kroku namawiają je mężczyźni. Panią w trudnych chwilach wspiera mąż. Jakie to ma dla Pani znaczenie?

Kolosalne. Wsparcie męża jest w tym momencie najważniejsze na świecie. Mam wspaniałego męża. Bardzo się wpieramy. Oboje też jesteśmy ludźmi głęboko wierzącymi. Sprzeciwiamy się aborcji, eutanazji, antykoncepcji. Nie zgodziliśmy się również na in vitro, które nam proponowano.

Jak Państwo tłumaczycie sobie tak ciężkie doświadczenie życiowe?

Strasznie modliliśmy się o to dziecko, żeby ono było zdrowe. W ogóle nie planowaliśmy też zachodzić w naturalną ciążę, bo wiedzieliśmy, czym się to może skończyć. Wiemy, jakie mamy wyniki badań. Ale tak się stało. Zastanawialiśmy się, dlaczego Bóg zdecydował się nam dać takie doświadczenie. Rozpatrujemy to w kategoriach wiary, że to ma jakiś sens. Nie pytamy, dlaczego nas to spotkało, dlaczego cierpimy, tylko wiemy, że to jest po coś.

Jakich argumentów użyłaby Pani, żeby odwieść kogoś od aborcji?

Za mało o tym mówimy, za mało pokazujemy na czym polega aborcja, że to rozrywanie na strzępy, a nie wstrzyknięcie zastrzyku dziecku, które potem spokojnie zasypia na zawsze. Jestem wielką przeciwniczką aborcji. Myślę, że dla zdrowia psychicznego wielu matek urodzenie chorego dziecka i spotkanie się z nim choć na chwilę byłoby dużo lepsze niż zabicie go w łonie. W głębi duszy myślę, że kobieta, której dziecka nie zabił profesor Chazan, jest teraz szczęśliwsza, mimo że może twierdzi, że jest inaczej.

Rozmawiał Bogusław Rąpała

*imię i nazwisko zmienione przez redakcję

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.