Piotr Cywiński dla wPolityce: Sztuczne członki kultury. Gdyby nie protesty zniesmaczonych chrześcijan, spektakl „Golgota Picnic” byłby zapewne niezauważony

fot. Davir Ruano
fot. Davir Ruano

Jeśli oprzeć się na „Kalendarium skandalu” z tygodnika Polityka, „katolicka ekstrema” uniemożliwiła widzom przeżycie intelektualnej uczty. Nie, żeby tylko nasi, polscy katofundamentaliści. Aneta Kyzioł w sześciu scenach przedstawia, jaką to mękę pańską mają twórcy tego spektaklu - że już „przed trzema laty przeciw francuskim pokazom spektaklu Rodriga Garcíi protestowało środowisko lefebrystów, katolickiej ekstremy”, ale:

państwo francuskie potrafiło stanąć po stronie Konstytucji: policja zadbała o bezpieczeństwo widzów i artystów, łamiący prawo (m.in. oblewający widzów śmierdzącym płynem i obrzucający zgniłymi jajami) zostali aresztowani i zapłacili mandaty.

Niestety, u nas to bezhołowie, bezrozumne potraktowanie tej „najgłośniejszej sztuki w 250-letniej historii polskiego publicznego teatru”, hańba po prostu. Jednym zdaniem, dzicz nieobyta, która zastraszyła organizatorów, gwałci wolność słowa i scenicznego przekazu.

Do tej dziczy należy m.in. Krucjata Różańcowa, arcybiskup poznański, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski Stanisław Gądecki, który „wprost nawoływał do aktywnego - żeby nie powiedzieć: siłowego - rozwiązania”, księża na ambonach, robiący sobie z Garcíi „chłopca do bicia”, 65 tys. oburzonych internautów, którzy „jednym kliknięciem” rozsyłali listy protestacyjne do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, władz Poznania, dyrekcji festiwalu Malta i Bóg wie jeszcze gdzie, no i tak „efektywny sojusz katolików z kibolami”. Ba, „uaktywnił się parlamentarny zespół do spraw przeciwdziałania ateizacji Polski”, a „PiS uczcił przedstawienie Garcíi specjalną konferencją prasową”… Presja tej betonowej konserwy była tak silna że „opuszczony przez państwo dyrektor Malty ugiął się pod groźbą siły i zastosował cenzurę prewencyjną”…

Ach, ten polski ciemnogród, mogliśmy zobaczyć kawałek świata scenicznego z importu, z Argentyny mianowicie, niestety, policja „umywa ręce” i szansa na nasze oświecenie została zaprzepaszczona. Druga pojawiła się w Szczecinie, gdzie planowano projekcję spektaklu „Golgoty”, ale i tam szefostwo Teatru Kana uległo naciskom. Ponoć prezydent miasta maczał w tym palce, jednak jego zastępca Krzysztof Soska dementuje:

W żaden sposób ani ja, ani nikt z urzędu miasta tutaj nie interweniował.

Znaczy, żyjemy w państwie, gdzie blokowany jest dostęp do kultury, a „bez wolnej kultury nie ma wolnego państwa” - napisało w liście do Bronisława Komorowskiego, podpisanym przez 8 tys. Obywateli Kultury,

oczekujących „stanowczego głosu Pana Prezydenta w obronie swobód i praw, które gwarantuje Konstytucja. Kultura musi być chroniona przed cenzurą, ignorancją i przemocą z taką samą siłą, z jaką broni się ojczyzny przed zniewoleniem.

Jeśli ktoś nie wiedział, teraz już wie, że żyjemy zniewoleni przez katoekstremę i różańcowych terrorystów, którzy blokują artystom swobodę wypowiedzi, a publiczności podziwianie tychże. Zgrozą wieje! W ten sposób twórcy „Golgoty-pikniku” awansowani zostali do rangi awangardy, bez której niemożliwy będzie dalszy rozwój naszego intelektu, poczucia estetyki i co tam jeszcze…

Nie pierwszy to raz i z pewnością nie ostatni, gdy sposobem twórców na sukces, a właściwie na zaistnienie, na ich dostrzeżenie i zdobycie rozgłosu jest szokowanie opinii publicznej. Wiedział o tym doskonale np. Falk Richwein. Jego nazwisko nikomu nic nie mówiło do chwili, gdy ów „tfurca” rozesłał zaproszenia na swój spektakl pt. „Czyste złoto humanizmu i instynktu” w berlińskiej galerii na Hackeschen Markt. Punktem kulminacyjnym tej swobodnej wypowiedzi było zdarzenie, które wstrząsnęło nie tylko światem sztuki: ów artysta podał swojej muzie dwa białe króliki, ta brała je kolejno do jednej ręki, a drugą ukręcała im łebki. Następnie odcięła je toporkiem. Richwein czekał obok ze srebrną tacą, wymazał się krwią, po czym włożył królicze główki do przezroczystego naczynia z formaldehydem i z dumą pokazał swe dzieło zszokowanym widzom.

Chciałem uzmysłowić ludziom, że pochodzą od dzikiego zwierzęcia homo sapiens

— objaśniał po tym „spektaklu”. Króliki „muszą być zabite, aby je zjeść”, a „wszyscy o tym zapominają, bo kupują w supermarketach zapakowane mięso”. W Niemczech wybuchł skandal. „To bestialstwo!”, skwitował Marcel Gäding z niemieckiego odpowiednika Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i złożył skargę do sądu. W RFN za maltretowanie zwierząt grozi kara do trzech lat więzienia. Ale Richwein jest przecież artystą, który korzysta z wolności wypowiedzi i nie bał się pociągnięcia do odpowiedzialności. A, że kimś to wstrząsnęło? Przymusu oglądania jego „propozycji” nie było, co więcej, ostrzegał przecież przed występem, że „nie odpowiada za szkody na ciele, duszy i odzieży”…

W Niemczech rozgorzała dyskusja o granicach sztuki i dewiacji, nie tylko w odniesieniu do tego zdarzenia. W teatrze w Düsseldorfie, w inscenizacji „Macbetha” rozebrani aktorzy tarzali się w kale i krwi. Na zakończenie dusili się majtkami. Na deskach teatralnych w Hamburgu wystawiono „120 dni Sodomy”, osławionego markiza de Sade. Realna rozpusta aktorów w tym spektaklu przebiła wszelką fikcję literacką… Opera Komiczna w Berlinie przygotowała „Uprowadzenie z Seraju” - reżyser wymyślił scenę, w której aktorka ubrana w czarne podwiązki staje w rozkroku nad jednym z bohaterów dzieła Wolfganga Amadeusza Mozarta i oddaje na niego mocz. Stołeczny Teatr Ludowy przy placu Róży Luksemburg zafundował widzom możliwość dokładnego obejrzenia krocza odtwórczyń jednej z ról: naga aktorka siadała naprzeciw widowni i szeroko rozchylała uda. W innej sztuce podmywała się przed publicznością…

Sztuka nie ma granic, artystom wolno wszystko, każdy „środek wyrazu” jest dozwolony, mają przecież konstytucyjnie gwarantowaną swobodę wypowiedzi. Środkami wyrazu np. w inscenizacji opery „Latający Holender” w Lipsku, rodzinnym mieście Wilhelma Richarda Wagnera, było mazanie się krwią przez sopranistkę, naga kobieta siadająca na udach mężczyzn z widowni, śmiertelna walka psów i krowia padlina wisząca na hakach. Tak wyobraził sobie apoteozę tragicznie zakochanej pary, żeglarza tułacza i Senty, reżyser Michael von zur Mühlen. Spektakl zakończył się wielkim draka i zdjęciem z afisza. Nie mniejsze kontrowersje wywołał reżyser spektaklu „Il Canto della pelle” („Śpiew skóry”), zafundowanego bawarskiej publiczności. Rzecz o stosunkach seksualnych w „trójkącie”. Sprowadzona z Francji młoda aktorka, której niezbyt wiodło się na paryskich scenach, niejaka Anna Schmutz-Lacroix zagrała „Dominę”,  po części w stroju Ewy, po części z wielkim, przyprawionym penisem, z pomocą którego odgrywała sceny masturbacji.

Spektakl dozwolony był dla widzów od lat osiemnastu. Sukces był? Był, a jakże, o „Śpiewie skóry” dyskutowały całe Niemcy. A, że główny element tej dyskusji stanowił zarzut, że ów spektakl był pornofilmem na żywo? W końcu przymusu oglądania nie było. Gdy „Il Canto della pelle” wystawiano później w Lyonie, na plakatach pojawiły się reklamy, że to najgłośniejsza inscenizacja w Niemczech ostatnich lat. Ojciec aktorki Schmutz-Lacroix nie chciał jej widzieć, matka zobaczyła i - jak zwierzyła się ta odtwórczyni jednej z głównych ról - „uznała, że jest okay”.

**Na scenie się ryczy, rzyga, faceci biegają z dyndającymi fiutami, na scenie się sika i kopuluje, ściąga i pije wody płodowe z kobiety ciężarnej, odgrywa akt płciowy z łabędziem…, czemu nasz teatr jest aż tak zapaskudzony?88

— pytał sobie a muzom krytyk dziennika Frankfurter Rundschau po jednej z lokalnych premier. Bo „u nas wszystko musi być dozwolone: fantazja i improwizacja, bezczelność i tolerancja, autoironia, seks, bezguście, wywrotowość, obsceniczność, bluźnierstwo, wariactwo itd., aż do bram piekła”, odpowiedział mu Claus Peymann, ekscentryczny szef teatralnej trupy Berliner Ensamble, która w budynku przy Schiffbauerdamm kontynuuje tradycje jej założyciela Bertholda Brechta. Peymann nie tylko dyskutuje. Swego czasu zaofiarował kilku twórcom, którzy za (ob)sceniczne ekscesy przy inscenizacji sztuki Eugène Ionesco stracili pracę, dołączenie do jego zespołu.

Sam Brecht, który po wojnie i powrocie z emigracji do dawnej NRD był dyżurnym piewcą marksizmu, nie uchodził za człowieka zrównoważonego. W swym testamencie zażyczył sobie, by po śmierci przebić mu serce sztyletem i pochować w metalowej trumnie. Nie chciał stać się pożywką dla robaków. Jego następcy już za życia nie brzydzą się niczym i nie stronią od prowokacji. Znany niemiecki teatrolog Gerhard Stadelmaier, którego pewien aktor chciał na premierze wciągnąć do dość obskurnej gry, skonstatował: „Nasz teatr posuwa się zbyt daleko”.

Spółkowanie, tarzanie się w ekskrementach, zabijanie zwierząt…, do czego jeszcze posuną się artyści w epatowaniu publiczności? Czy obrażanie przez sztuczne członki kultury czyichś uczuć religijnych jest przejawem twórczej odwagi, czy właśnie braku tolerancji, braku kultury, żeby nie powiedzieć prostactwa i głupoty? Na protesty skądinąd słusznie zniesmaczonych chrześcijan wobec spektaklu „Golgota Picnic”, dekonstrukcji przesłania Jezusa z Nazaretu, latynoscy goście poznańskiego festiwalu zareagowali wpisem:

Pragniemy wyraźnie zaznaczyć, że my, artyści, nie akceptujemy tego typu zastraszania, które jest zamachem na polską i europejską demokrację, oznaką zacofania, łamaniem praw ludzkich i pogwałceniem wolności słowa. Dzisiaj atakuje się sztukę kwestionującą, z filozoficznej i poetyckiej perspektywy, myśl katolicką, a jutro atak może zostać skierowany przeciwko dowolnemu zagadnieniu, które nie ma poparcia grupy fanatyków.

Ha, gdyby nie te „oznaki zacofania”, notabene nie tylko w Polsce, bowiem podobne wzburzenie towarzyszyło temu spektaklowi we Francji, czy w małobogobojnych Niemczech po pokazie w Thalia-Teater w Hamburgu, gdzie także doszło do ulicznych demonstracji, gdzie również do szefa tej placówki Ludwiga von Ottinga wpłynęło tysiące maili od zażenowanych obywateli, inscenizacja „Golgoty”-Garcíi przesłaby pozostałaby niezauważona - do kanonu teatru z pewnością nie przejdzie.

Jak pisał Stendhal, a właściwie Marie-Henri Beyle, (autor m.in. powieści „Czerwone i czarne”), „sztuka prześciga dziś rzeczywistość”. Stendhal sam sobie ułożył epitafium, wyryte na jego nagrobku:

Żył, pisał i kochał takim sercem, jakim ubóstwiał Cimarozę, Mozarta i Szekspira.

Nie wiem, a nawet wątpię, czy o taką kulturę i sztukę, i o taką ekspresję artystyczną jak w spektaklu „Golgota Picnic” mu chodziło.

W kwestii formalnej, kultura to z definicji całokształt materialnego i duchowego dorobku społecznego, epoki, narodu, grup, jednostek, to poziom rozwoju umysłowego i moralnego, a także ogłada, obycie i takt - autorom inscenizacji Garcíi, Mühlena, Richweina i im podobnym, oraz wszystkim zachwyconym ich „dziełami” proponuję nieodpowiednie skreślić…

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.