Pochwała analogii, czyli parę słów o głupocie, która miary nie zna

Epitety szemrzą jako te górskie strumienie w polskiej prasie. Szemrzą tak, że aż głowa zaczyna boleć a i smak, szlachetna kategoria podług słów pana pewnego, urażony się czuje. Siedzę sobie przed laptopem i uśmieszku, złośliwego trochę, powstrzymać nie mogę. Więc nie wiem, zaprawdę nie wiem, czy bardziej mi się chce śmiać, czy bardziej oczy wybałuszać.

Dziwna sytuacja, zaprawdę, w ten chłodny wczesnowiosenny dzień, bo polska prasa raczej tyle mnie ziębi, co grzeje - mianowicie w ogóle a i jakiejś debaty na tematy dziennikarskie wszczynać bym nie chciała. Co mnie tak wytrąciło z mego letniego pantałyku? Pewien felieton w krakowskim Dzienniku Polskim z 11 kwietnia 2014, zatytułowany „Linijka do mierzenia cudów” i podpisany przez Pawła Głowackiego, co to analogie zawiłe między chrześcijaństwem a pastafarianizmem snuje w tak intelektualnie wyrafinowany sposób, że już nie wiem, czy to klasyczny trolling, czy przypadkowa wtopa.

Otóż jest taka sytuacja: kiedy się tylko katolicy dowiedzieli, że Sąd Administracyjny uchylił decyzję Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, które odmówiło pastafarianom wpisu do Rejestru Kościołów i Związków Wyznaniowych, to zaczęli się złośliwie uśmiechać. Bo i faktycznie, jaka jest różnica między “człowiekiem chodzącym po wodzie” a latającym makaronem? Czemu jedni mają prawo wyprawiać różne arystokratyczne cmokania i szemrzące epitety (cokolwiek te zawiłe pojęcia znaczą, nie wiem, albo przynajmniej wyobrazić sobie nie rozumiem) a drugim odmawia się prawa do dumnego wyznawania swojej religii? I rozumiem, i nie rozumiem tej analogii. Ale jakoś, kiedy czytam feletion, czuję ból - i to nie szlachetnej części ciała, ale zębów. Czegoś mi brak. Ale czego?

Może logiki. Pastafarianizm jest przez religioznawców zaliczany w poczet tak zwanych “joke religions”. Ale nawet, gdyby tak nie było, nawet, gdyby słowa Kościoła Latającego Potwora Spaghetti o tym, jakoby pastafarianizm był całkowicie na serio, były prawdą - bo i może gdzieś na świecie są osoby, które szczerze wierzą w Latającego Potwora i chwała im za to, i śmiać się zabraniam - to jednak wyraźnie widać pewną kardynalną różnicę między jednym wyznaniem a drugim. Religia, w najprostszym ujęciu, będzie zewnętrznym wyrazem ludzkiej potrzeby obcowania z sacrum. Abstrahując już od tego w co się wierzy, religią (która z wiarą tożsama nie jest) nazwiemy to, co zewnętrze. Natomiast wiarą w tym przypadku będzie już relacja jeden-na-jeden z wyznawanym sacrum. Innymi słowy: przejawem religii będzie katolicka msza, przejawem zaś wiary prywatna, nieformalna, modlitwa wyznawcy. Teleologicznie rzecz ujmując, celem religii będzie obcowanie z Istotą Najwyższą. Dziwnie rzecz rysuje się w przypadku pastafarian, którzy sprawiają wrażenie bardziej zainteresowanych obnażaniem absurdów prawnych czy też przywilejów osób wierzących niż mistycznym zbliżaniem się do Potwora. Czyżby zatem teza o “żartobliwym” wymiarze pastafarianizmu miała odrobinę sensu? A gdyby tak rzecz faktycznie się miała, to porównywanie czegoś “serio” i czegoś “na żarty” raczej źle świadczy o autorze owej analogii. Mamy tutaj do czynienia z różnymi poziomami: jedno dotyczy życia ludzkiego w jego indywidualnym wymiarze, drugie zaś dotyczy samego indywidualnego wymiaru. A mówiąc prościej: w jednym chodzi o wyznawanie Istoty Najwyższej, w drugim zaś o wyśmianie tego wyznawania. A mówiąc nieco trudniej: porównywanie języka naturalnego z językiem meta kończy się jak każda próba rozwiązania paradoksu kłamcy bez zrozumienia jego natury. Porażką. I - przykro to mówić - nienajlepiej świadczy o lotności umysłu tego, który tego zadania się podjął.

Głowacki stawia na czarnego konia. Gdzieś w tekście pojawia się Tertulian z jego “wierzę, bo to jest absurdalne” i owa jego wypowiedz ma służyć za argument. I może służyłaby, i to całkiem nieźle, gdyby autor zrozumiał, o co Tertulianowi chodziło. Łatwo postawić znak równości między absurdem a niedorzecznością. W takim przypadku wypowiedź Tertuliana należałoby rozumieć jako stwierdzenie: “wierzę, ponieważ to, w co wierzę, jest niedorzeczne”. Niedorzeczność jako geneza i podstawa wiary faktycznie przyznałaby nam prawo do wyznawania niebiańskich pietruszek czy latających makaronów, owszem. Jedynym kryterium dla sensowności (o ile w przypadku wiary o sensie można mówić) danego wyznania byłaby jego niedorzeczność. Bawić się można tak dalej, ale niestety. Nie do końca to Tertulian miał na myśli. Tertulianowski absurd to, jak narzędzie, jednocześnie atak i obrona. Atak na próby racjonalizowania wyznania, wynajdowania nieskończonej ilości dowodów i na Boga, i religię - oraz jednocześnie obrona przed wyżej wymienionymi. Absurd, z kolei w rozumieniu Tertuliana, będzie przymiotem Boga. Ale nie związanym z Jego niedorzecznością, tylko raczej wynikający z natury ludzkiej, dla której Istota Najwyższa jest tak niepoznawalna, że aż nie do pojecia ani zrozumienia. Absurd staje się narzędziem apofatycznym: Bóg jest nie do opisania, nie do poznania, nie do zrozumienia, więc Jego działanie będzie dla nas, biednych zaślepionych dzieci, absurdalne.

Analogie to fajna sprawa, owszem. Powoływanie się na filozofów brzmi nieźle. Sęk jednak w tym, że aby zabierać się za jedno czy drugie - a nie daj Boże za oba w jednym felietonie - warto wiedzieć, jak działają. Bo można nie tyle popaść w sprzeczność, co wyjść na “hómanistę”. A to, nie tylko w dzisiejszych czasach, jest dość obciachowe.

Ola Koehler

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.