Być może problemem Krauzego i scenarzystów było to, że chcieli zawrzeć w filmie zbyt wiele wątków. Zamiast zrobić po prostu trzymający w napięciu obraz o historii wielkiej manipulacji i dziennikarskim śledztwie – jak choćby znakomici „Wszyscy ludzie prezydenta” Pakuli z Redfordem i Hoffmanem – zrobili film będący katalogiem wszystkiego, co się wokół katastrofy działo, od rozsyłanych SMS-ów z przekazem dnia po polskich naukowców z USA, badających katastrofę. W rezultacie „Smoleńsk” stał się zbiorem scen momentami słabo z sobą powiązanych, często nie bardzo wiadomo, gdzie biorących swój początek i donikąd nie prowadzących. Wątpię, czy osoba mało zorientowana w najnowszej historii Polski umiałaby się w tym odnaleźć.
Poza tymi zasadniczymi wadami, scenariusz ma mnóstwo drobniejszych niekonsekwencji i dziwnych kiksów. Po co w największej konspiracji z Niną spotyka się tajemniczy mężczyzna (Andrzej Mastalerz), skoro ma jej do przekazania tylko to, co dostępne w internecie, a spotkanie nie ma żadnego dalszego ciągu? Jakim cudem dziennikarce (jako jedynej osobie z mediów) udaje się wejść do budynku żandarmerii, do pomieszczenia, gdzie obecni są tylko bliscy ofiar, którzy mają zidentyfikować należące do nich przedmioty? Dlaczego agresywną i wyraźnie nieprzychylną Ninę Generałowa kilkakrotnie przyjmuje u siebie w domu? Nie wiadomo. Można powiedzieć, że to szczegóły, ale przecież nie bez znaczenia dla odbioru całości.
Ma jednak „Smoleńsk” swoje mocne strony. Jest w nim kilka naprawdę dobrych ról drugoplanowych – przede wszystkim znakomita Aldona Struzik jako Generałowa, bardzo dobra Dominika Figurska jako jedna z wdów czy Maciej Półtorak jako partner Niny. Zresztą bohater grany przez Półtoraka również przechodzi przemianę, zaczyna mieć wątpliwości, a w jednej z ostatnich scen pokazuje Ninie miejsce katastrofy Iła-62M „Kościuszko” w Lesie Kabackim, mówiąc o wycięciu przez spadający samolot kilkuset metrów kwadratowych lasu. Półtorak w tej roli jest znacznie bardziej przekonujący niż Fido w swojej. Brawa dla młodego aktora.
Dobra jest muzyka Michała Lorenca. Zaś powszechnie krytykowana jedna z ostatnich scen – spotkanie pasażerów tupolewa z żołnierzami pomordowanymi w Katyniu – nie razi i jest jedną z lepszych w całym obrazie.
Co zaszkodziło „Smoleńskowi”? Przede wszystkim zapewne to, w jak partyzanckich warunkach musiał być robiony. Przypuszczam, że gdyby Krauze miał do dyspozycji normalny budżet, gdyby nie pracował w warunkach ostracyzmu, gdyby miał jednego, może dwóch scenarzystów zamiast czterech i gdyby nie musiał zaspokajać różnych politycznych zapotrzebowań (co jednak trochę w filmie widać) – „Smoleńsk” mógłby być znacznie lepszym filmem. Wszystkie te zastrzeżenia nie zmniejszają mojego podziwu ani szacunku dla reżysera. Ukończenie filmu w takich warunkach, w jakich był robiony, zasługuje na największy podziw. Zarazem jednak pozostaje mocne uczucie niedosytu i żalu, że tak ważny dla Polski temat został pokazany w tak rozczarowujący sposób.
Oczywiście wiadomo, jak będzie i jak było: twardogłowi po obu stronach nawet bez pójścia do kina wiedzą, jak jest. Dla jednych do wybitne dzieło i pomnik, którego krytykować nie wolno; dla drugich – propagandowy gniot. Mnie interesuje przede wszystkim, dlaczego nie udało się ze „Smoleńska” zrobić porywającego obrazu, który u najmniej zaangażowanych mógłby zasiać ziarno wątpliwości. Bo to oni powinni być celem twórców, a nie ci, których przekonywać i tak nie trzeba.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Być może problemem Krauzego i scenarzystów było to, że chcieli zawrzeć w filmie zbyt wiele wątków. Zamiast zrobić po prostu trzymający w napięciu obraz o historii wielkiej manipulacji i dziennikarskim śledztwie – jak choćby znakomici „Wszyscy ludzie prezydenta” Pakuli z Redfordem i Hoffmanem – zrobili film będący katalogiem wszystkiego, co się wokół katastrofy działo, od rozsyłanych SMS-ów z przekazem dnia po polskich naukowców z USA, badających katastrofę. W rezultacie „Smoleńsk” stał się zbiorem scen momentami słabo z sobą powiązanych, często nie bardzo wiadomo, gdzie biorących swój początek i donikąd nie prowadzących. Wątpię, czy osoba mało zorientowana w najnowszej historii Polski umiałaby się w tym odnaleźć.
Poza tymi zasadniczymi wadami, scenariusz ma mnóstwo drobniejszych niekonsekwencji i dziwnych kiksów. Po co w największej konspiracji z Niną spotyka się tajemniczy mężczyzna (Andrzej Mastalerz), skoro ma jej do przekazania tylko to, co dostępne w internecie, a spotkanie nie ma żadnego dalszego ciągu? Jakim cudem dziennikarce (jako jedynej osobie z mediów) udaje się wejść do budynku żandarmerii, do pomieszczenia, gdzie obecni są tylko bliscy ofiar, którzy mają zidentyfikować należące do nich przedmioty? Dlaczego agresywną i wyraźnie nieprzychylną Ninę Generałowa kilkakrotnie przyjmuje u siebie w domu? Nie wiadomo. Można powiedzieć, że to szczegóły, ale przecież nie bez znaczenia dla odbioru całości.
Ma jednak „Smoleńsk” swoje mocne strony. Jest w nim kilka naprawdę dobrych ról drugoplanowych – przede wszystkim znakomita Aldona Struzik jako Generałowa, bardzo dobra Dominika Figurska jako jedna z wdów czy Maciej Półtorak jako partner Niny. Zresztą bohater grany przez Półtoraka również przechodzi przemianę, zaczyna mieć wątpliwości, a w jednej z ostatnich scen pokazuje Ninie miejsce katastrofy Iła-62M „Kościuszko” w Lesie Kabackim, mówiąc o wycięciu przez spadający samolot kilkuset metrów kwadratowych lasu. Półtorak w tej roli jest znacznie bardziej przekonujący niż Fido w swojej. Brawa dla młodego aktora.
Dobra jest muzyka Michała Lorenca. Zaś powszechnie krytykowana jedna z ostatnich scen – spotkanie pasażerów tupolewa z żołnierzami pomordowanymi w Katyniu – nie razi i jest jedną z lepszych w całym obrazie.
Co zaszkodziło „Smoleńskowi”? Przede wszystkim zapewne to, w jak partyzanckich warunkach musiał być robiony. Przypuszczam, że gdyby Krauze miał do dyspozycji normalny budżet, gdyby nie pracował w warunkach ostracyzmu, gdyby miał jednego, może dwóch scenarzystów zamiast czterech i gdyby nie musiał zaspokajać różnych politycznych zapotrzebowań (co jednak trochę w filmie widać) – „Smoleńsk” mógłby być znacznie lepszym filmem. Wszystkie te zastrzeżenia nie zmniejszają mojego podziwu ani szacunku dla reżysera. Ukończenie filmu w takich warunkach, w jakich był robiony, zasługuje na największy podziw. Zarazem jednak pozostaje mocne uczucie niedosytu i żalu, że tak ważny dla Polski temat został pokazany w tak rozczarowujący sposób.
Oczywiście wiadomo, jak będzie i jak było: twardogłowi po obu stronach nawet bez pójścia do kina wiedzą, jak jest. Dla jednych do wybitne dzieło i pomnik, którego krytykować nie wolno; dla drugich – propagandowy gniot. Mnie interesuje przede wszystkim, dlaczego nie udało się ze „Smoleńska” zrobić porywającego obrazu, który u najmniej zaangażowanych mógłby zasiać ziarno wątpliwości. Bo to oni powinni być celem twórców, a nie ci, których przekonywać i tak nie trzeba.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/309143-klopot-ze-smolenskiem-czyli-rozczarowanie-i-szacunek?strona=2