To już może lepiej… niech Ruscy… Parciane sznurki państwa polskiego

Fot. KBLLP
Fot. KBLLP

Wieczorem ze Smoleńska odleciał Putin i swoje pełnomocnictwa przekazał ówczesnemu ministrowi ds. sytuacji nadzwyczajnych Siergiejowi Szojgu. Ten zaś próbował odnaleźć swego odpowiednika po polskiej stronie, by ustalić wspólne działania. Nie udało mu się. Po lądowisku kręciło się mnóstwo polskich polityków, którzy odsyłali go do kolegów, próbując ukryć własną niekompetencję i głęboko skrywaną radość z powodu śmierci konkurentów politycznych. Tak przynajmniej przedstawił to Szojgu zaprzyjaźnionym rosyjskim dziennikarzom, gdy rozzłoszczony wrócił następnego dnia do Moskwy

– napisał w „Plusie-Minusie” wytrawny znawca Rosji, wieloletni korespondent różnych mediów w stolicy tego kraju, Andrzej Łomanowski.

Napisał też, że 

w kwietniu 2010 roku polski rząd się na to [śledztwo w oparciu o konwencję chicagowską - PS] zgodził, prawdopodobnie nie wiedząc, co robi. - A skąd mieli wiedzieć? Kto im miał to wyjaśnić? Najlepszy specjalista w tej dziedzinie (wiceminister spraw zagranicznych) Andrzej Kremer, zginął w Smoleńsku - powiedział mi jeden z polskich polityków.

Jestem absolutnie przekonany, że członkowie ówczesnej ekipy Platformy, ale także zwolennicy tej partii (czy może jeszcze szerzej – wszyscy przeciwnicy PiS) zaprzeczą temu obrazowi rzeczywistości i będą do ostatnich sił bić się, by mu zaprzeczyć. A zarazem jestem równie absolutnie pewny, że wszyscy oni w głębi serca wiedzą, że mniej więcej tak właśnie zapewne było. Bo w głębi serca zdają sobie sprawę nie tylko z tego, że tak właśnie wyglądała tamta ekipa (nie dające się zapomnieć słowa o „głęboko skrywanej radości”) , ale też z czegoś w sensie strukturalnym jeszcze gorszego. W jakimś sensie gorszego wręcz od ewentualnego zamordowania własnego prezydenta w spisku z wrogiem zewnętrznym.

Wiedzą otóż, że tak właśnie wygląda nasze państwo - niezależnie od motywowanych politycznie zaniechań ówczesnych władz. Państwo, w którym jest możliwe i naturalne wiele rzeczy, gdzie indziej będących nie do pomyślenia. Między innymi to, że śmierć jednego człowieka powoduje amnezję, dotyczącą jakiejś istotnej sfery. Powtórzmy – zniknięcie jednego urzędnika powoduje skutek o rozmiarze podobnym, jaki w normalnym kraju mogłaby spowodować jedynie bomba atomowa, destruująca w środku dnia pracy całe centrum stolicy. Bo tylko w takim wypadku w normalnym państwie można byłoby mówić, że rozmiar katastrofy usprawiedliwił amnezję aparatu państwowego w jakiejś dziedzinie.

Myślę, że godząc się na kolejne postulaty Rosjan, ówcześni polscy decydenci nie tylko kierowali się politycznym założeniem, iż, jak napisał wtedy Władimir Bukowski i grupa dawnych radzieckich dysydentów, „dla polskiego rządu zbliżenie z władzami rosyjskimi jest ważniejsze niż ustalenie prawdy o jednej z największych tragedii narodowych”. Był jeszcze jeden czynnik. Oni odczuwali wręcz ulgę.

Ulgę, że ktoś, kto się zna, i kto demonstruje, że wie co trzeba robić, ktoś kto jak powie coś do słuchawki, to na drugim końcu przewodu coś się naprawdę zaczyna dziać, zdejmuje im z bark ciężar podejmowania decyzji. Bo gdybyśmy my się za to wszystko na serio zabrali, to przecież zaraz by wszystko się rozsypało. Poprułyby się te parciane, zgniłe sznurki, którymi ta cała nasza, za przeproszeniem, machina państwowa jest powiązana. I okazałoby się, jak to wszystko wygląda.

To już może lepiej… niech Ruscy…


Zachęcamy do przeczytania!

Czerwona trucizna. Mity przeciwko Polsce - Akt II - Leszek Żebrowski.

Zbiór esejów historyczno-politycznych z ostatnich kilkunastu lat, traktujących o naszej sytuacji po 1989 roku, przypominających również o tym, co było wcześniej. Książka do kupienia „wSklepiku.pl” .

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.