Każdy ma swoje wspomnienia z 10 kwietnia 2010 roku. Chcę podzielić się własnymi, bo wierzę, że coś uniwersalnego w nich się odbija. Jakaś prawda – o nas, Polakach i o naszym państwie. Cóż zatem pamiętam?
Pamiętam swoje łzy i klęczenie przed telewizorem, by to, czego domyślałem się od pierwszych informacji, nie okazało się prawdą. By intuicja po wiadomości, iż „były problemy z lądowaniem” wskazująca, że nikt nie przeżył, była błędna.
Pamiętam szok i niedowierzanie, że oto większość polskiej elity, i to elity wolnej, niepodległej ojczyzny, nie postkomunistycznego establishmentu, zginęła na rosyjskiej ziemi, lecąc złożyć hołd elicie dawnej – bohaterom zamordowanym strzałem w tył głowy przez sowieckich bydlaków.
Pamiętam ból, gdy okazało się, że są ludzie, i to nawet wśród moich znajomych, którzy tragedię w Smoleńsku traktują jak jeszcze jeden anonimowy wypadek samochodowy – tylko dlatego, że zginął tam nielubiany przez nich i wyśmiewany przez ich ulubione media prezydent. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Podobnie jak tego, że w mojej macierzystej redakcji, jaką była wtedy „Rzeczpospolita”, tak wiele osób próbowało mnie przekonać, że „ludzie zaraz zapomną” i że „sprawa ucichnie w kilka tygodni”. Myliliście się, panie i panowie. Na szczęście.
Pamiętam swój bezwiedny spacer 10 kwietnia w południe - w stronę Krakowskiego Przedmieścia, kupno zniczy i ich pierwszą garstkę, jaka płonęła już w dwie godziny po tragicznej wiadomości. Późniejsze gigantyczne tłumy wzdłuż trasy przejazdu ciała śp. Prezydenta, potem Pani Prezydentowej. Dzikie, nieprzebrane tłumy, sam jechałem wśród setek sobie podobnych rowerem tuż za samochodowym konduktem, ulicami spływały rzeki kwiatów i łez. A potem jeszcze większe tłumy Polaków chcących pożegnać Parę Prezydencką w Pałacu Prezydenckim. Dziś przyjmuje się, że było to blisko 200 tysięcy osób. Ludzie stali po trzy doby.
Niestety, tablica, która ma to „upamiętniać”, nie porusza nikogo. Wszak tak miało być. Był jeszcze wielki ludzki strumień ciągnący się od katedry na Starym Mieście daleko za Rynek Nowego Miasta – tam też żegnano ofiary Smoleńska. Pamiętam nawał natychmiastowych teorii dotyczących przyczyn katastrofy, wśród których najczęściej media podawały tę o wyłącznej winie polskich pilotów. I swoje rozmowy z późniejszymi „lemingami” o teorii zamachu – moje pytania do nich: dlaczego nikt nawet o takiej możliwości nie wspomina? I ich odpowiedzi: bo jaki to ma sens? Kto chciałby zabić Lecha Kaczyńskiego? Ciekawe, że wielu z nich nienawidziło go z całego serca – za jego godność, której sami dawno się wyzbyli, za miłość do ojczyzny, którą sami pomiatali, bo tak podpowiadały im ich gazety i telewizje. Ale przyjąć, choćby jako absurdalną hipotezę, że ktoś mógł chcieć go zabić – tego nie umieli. A może tylko się bali? Współczuję im do dziś, nie umiałbym tak żyć. Pamiętam przemysł pogardy, rozpętywany przez polityków i dziennikarzy, których nazwiska okryły się wtedy wieczną hańbą. „Żarty” z „kaczki po smoleńsku”, z „podmiany ciał”, z „Janusz, to ty?”, gdy jeden z „przemysłowców” zaczął wygłupiać się, paradując w okularach zerówkach, a dzisiejszy prezydent, jego wtedy przyjaciel, witał go – mimo tych strasznych „żartów” – z szerokim uśmiechem.
Pamiętam media, które promowały pogardę, nienawiść i zbydlęcenie – tyko po to, by żałoba narodowa nie przysłużyła się partii brata Prezydenta. Opisy rozczłonkowanych ciał, apele Andrzeja Wajdy o palenie zniczy, ale na grobach sowieckich najeźdźców, jego brutalny sprzeciw wobec pochówku Śp. Pary Prezydenckiej na Wawelu, promowanie chama o nazwisku Taras, krzyże z puszek „zimnego Lecha” (za to, że browar próbował wykorzystać to potem aluzyjnie w reklamie, nigdy już nie wziąłem tego g… do ust), pseudoartystów „bojących się tłumów na Krakowskim Przedmieściu”, usuwanie siłą Krzyża harcerzy, drwiny ze starszych ludzi, którzy modlitwą próbowali oswoić tragedię, gaszenie zniczy przez Straż Miejską…
Pamiętam łzy Moniki Olejnik, a potem także jej straszne manipulacje (kłótnię gen. Błasika z mjr. Protasiukiem promowała z całych sił). Dziesiątki medialnych „wrzutek”, których wyliczanie zajęłoby cały dzień – o „debeściakach”, o „jak nie wyląduję, to mnie zabiją”, o pijanym Błasiku, który „był w kokpicie”, a skoro nie ma na to dowodów, to i tak się znajdą.
Pamiętam słowa Bronisława Komorowskiego, które po tym wszystkim zabrzmiały jak dźwięk uderzenia w twarz – że „państwo polskie zdało egzamin”. Słowa Ewy Kopacz o „przekopywaniu ziemi przez Rosjan na metr w głąb”. Oddanie śledztwa Rosjanom, naszym „przyjaciołom”, jak ich wtedy nazywał premier Tusk, choć dziś próbuje się z tego wykpić ucieczką zagranicę. Upokorzenia związane z czarnymi skrzynkami i wrakiem samolotu, dziesiątki żenujących wypowiedzi na jego temat, choćby Radosława Sikorskiego, że „wrak już nie jest dowodem”, choćby Tuska, że „Rosjanie rozumieją, że na drugą rocznicę tragedii powinni wrak oddać”.
Pamiętam wreszcie wszystkich tych, którzy wbrew rozsądkowi i logice utrzymywali, że „wszystko jest jasne”, „arcyboleśnie proste”, że „przyczyny katastrofy są od dawna znane” – chociaż nawet Rosja wciąż prowadzi swoje śledztwo, chociaż zespoły Millera i Laska były tak profesjonalne i „niepodlegające dyskusji”, że nie potrafiły nawet… odczytać zapisów czarnych skrzynek – jak dowiadujemy się ostatnio. Pamiętam wszystkich, którzy najpierw czynili wszystko, by nas okrutnie podzielić, a dziś od rana łkają, jak bardzo jesteśmy podzieleni. Pamiętam wreszcie, że prawda zawsze wypływa na wierzch – czy w lesie katyńskim, czy w smoleńskim błocie. A wtedy pokonuje kłamstwo i wyzwala zakłamanych.
Tego wam życzę, panie i panowie, którzy na tragedii smoleńskiej połamaliście sobie moralne kręgosłupy. Nie lękajcie się, jak mawiał święty Jan Paweł II – my pamiętamy, więc i wam nie damy o Smoleńsku i o tym, co było po nim, zapomnieć. Nigdy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/240432-podzielily-nas-smolenskie-klamstwa-i-posmolenskie-chamstwo-polaczyc-moze-tylko-prawda