Nie trzeba było być wybitnym analitykiem, by już pięć lat temu przewidzieć, że sprawa tragedii smoleńskiej nie zakończy się wraz z raportem komisji MAK, Millera, czy nawet ze śledztwem prokuratorskim, ale będzie z wnikliwością analizowana przez kolejne lata nie tylko przez naukowców, polityków, dziennikarzy, czy blogerów, ale także będzie przedmiotem zainteresowania ze strony wywiadów innych państw i stanie się swoistym asem w rękawie w rozgrywce mocarstw.
Między innymi w takich kategoriach rozpatruję najnowsza publikację, która dzisiaj ma swoją premierę za Odrą.
Jurgen Roth, uznany niemiecki dziennikarz śledczy wydał dzisiaj książkę „Tajne akta S.”, w której zamieścił dokumenty dotyczące wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku, pochodzące, jak twierdzi, z BND, czyli niemieckiego wywiadu. Niemieckie służby pytane przez dziennikarzy o tę sprawę poinformowały, że sprawdzano w archiwum i takich materiałów tam nie ma. Chciałoby się przekornie zapytać, czy aby owe materiały nie są zbyt „świeże”, ciągle w użyciu i dlatego w archiwum próżno ich szukać.
Niezależnie jednak od stanowiska niemieckiego wywiadu, który chcąc chronić swoją wiarygodność i „szczelność” musi zaprzeczać takowym informacjom, należy przyjrzeć się temu, co ów dziennikarz chce nam przekazać i potraktować tę wiedzę, jako jeden z elementów, który pełni raczej funkcję uzupełniającą dotychczasową wiedzę, czy może dotychczasowe przypuszczenia wielu osób interesujących się sprawą katastrofy smoleńskiej.
Z opublikowanych wczoraj przez TV Republika fragmentów książki Rotha, jak również z dzisiejszych doniesień mediów wyłania się obraz przerażający, odzierający ze złudzeń i stawiający pod znakiem zapytania naszą suwerenność. Już pierwsze informacje wskazują na zamach, jako bezpośrednią przyczynę katastrofy polskiego TU 154 M:
„Możliwym wyjaśnieniem przyczyny katastrofy TU-154 z 10.04.2010 w Smoleńsku jest wysoce prawdopodobny zamach przy użyciu materiałów wybuchowych przeprowadzony przez Wydział FSB działający pod przykryciem w ukraińskiej Połtawie, pod dowództwem generała Jurija D. z Moskwy”[1]
Jednocześnie autor meldunku dla BND z marca 2014 roku, na który powołuje się Roth, donosi, iż przygotowaniem oraz wykonaniem zamachu na polski samolot zajmował się wydział 3 FSB, Służby Naukowo-Techniczne, zaś zlecenie przyszło od wysokiego rangą polskiego polityka. Dalej autor słusznie konstatuje, iż biorąc pod uwagę fakt, iż TU 154 M był polskim Air Force One, samolotem szczególnie chronionym, podłożenie ładunków wybuchowych nie byłoby możliwe bez udziału i pomocy ze strony polskiej. I tutaj nawet ludzie o mocnych nerwach muszą wziąć głęboki oddech, bo czym innym jest domyślać się, czy snuć pewne hipotezy w zaciszu domowym, czy nawet na blogu, a czym innym jest taka informacja ze strony ludzi, którzy zawodowo zajmują się gromadzeniem tego typu wiedzy. Każdy, kto choć przez chwilę zgłębiał zawiłości katastrofy smoleńskiej, jest w stanie bez problemu przypomnieć sobie szereg przedziwnych zdarzeń, zaskakujących zbiegów okoliczności, które miały miejsce zarówno w dniu wylotu, jak i kilka dni wcześniej. Jednocześnie gdzieś z tyłu głowy kołacze się myśl, że przecież polski samolot, którego szczątki, niczym wojenny łup od pięciu lat przetrzymuje Rosja, zaledwie kilka miesięcy przed tragedią wrócił z remontu generalnego, przeprowadzonego przez ludzi Putina w Samarze, bez należytego nadzoru ze strony polskich służb. Już tylko ten fakt w kontekście rewelacji Rotha zapala czerwoną lampkę. Ale na tym nie koniec, bo przecież na kilka dni przed wylotem delegacji prezydenckiej, miała miejsce zmiana konfiguracji salonki numer 3, tak by pomieścić zamiast 8 osób 18. Kiedy w 2012 roku poseł Marek Opioła zadał pytanie Służbie Kontrwywiadu Wojskowego, czy ta nadzorowała tę przebudowę, uzyskał następująca odpowiedź:
„Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie była informowana o zmianie konfiguracji wnętrza samolotu TU-154M nr boczny 101 dokonanej w dniu 6 kwietnia 2010 r. ani nie posiada informacji dotyczących zgromadzonego materiału na ten temat”.
Jak się później okazało osoby umieszczone w salonce numer 3, głównie generałowie WP, odniosły największe obrażenia, zaś doktor inżynier Grzegorz Szuladziński, australijski specjalista od wybuchów, współpracujący z Zespołem Parlamentarnym Antoniego Macierewicza, stwierdził, w swoim raporcie nr 491, iż do wybuchu musiało dojść pomiędzy częścią pasażerską, a salonkami, na co wskazują specyficzne zniszczenia tej części samolotu[2].
Być może to tylko przypadek, zbieg okoliczności, zaś sama przebudowa salonki nr 3 jedynie wpisała się w dziwny ciąg wydarzeń, nie mających nic wspólnego z zamachem. Być może.
Warto również przypomnieć o skandalicznych wręcz zaniedbaniach w zakresie ochrony prezydenta, o czym wielokrotnie mówili byli funkcjonariusze BOR, między innymi major Tomasz Grudziński.
Otóż nie wykonano rekonesansu lotniska, zarówno pod względem fizycznego obejrzenia pasa lądowania, sprawdzenia oświetlenia, sprawności urządzeń na wieży, a także sprawdzenia lądowiska pod względem pirotechnicznym.
Nie oddelegowano na Siewiernyj ani jednego oficera BOR, w tym pirotechnika, co jest abecadłem wszelkiej ochrony VIP! Mało tego, nie wykonano rekonesansu tras przejazdu delegacji prezydenckiej oraz czasowych miejsc pobytu, co było praktyką dotychczas zawsze stosowaną przez BOR, łącznie z oddelegowaniem oficera do kuchni w restauracji, w której miała jeść osoba ochraniana. Z kolei 28 listopada 2012 roku tygodnik Gazeta Polska donosił:
„Według informacji GP, pirotechnicy przeszli się po prostu wzdłuż samolotu, a zatem jeśli ładunki były umieszczone w skrzydle lub w zabudowie samolotu, to ani spektrometry, ani pies nie miałyby szans ich wykryć […]”.[3]
GP przywołała też zeznania jednego z funkcjonariuszy BOR, który powiedział min.:
„Sprawdzenie samolotu jest sprawdzeniem pod kątem tego, czy w miejscach ogólnodostępnych, gdyż do takich mamy dostęp, znajdują się przedmioty bądź materiały niebezpieczne. […] Nie sprawdzamy miejsc, do których dostęp mają wyłącznie technicy i mechanicy”.
W dniu wylotu polskiej delegacji również nie obyło się bez „niespodzianek”, które u co bardziej dociekliwych mogły zrodzić podejrzenie, że bynajmniej nie były one przypadkowe, ale stanowiły element precyzyjnie ułożonego w czyjejś szalonej głowie planu. Chodzi o awarie monitoringu oraz systemu przepustek na Okęciu, o czym mówił w swoich zeznaniach Sebastian C., pełnomocnik do spraw ochrony informacji niejawnych na wojskowym Okęciu, a które swego czasu przywołał jeden z tygodników:
„Problem był z systemem kontroli dostępu. Polegał na tym, że system nie zapisywał na dyskach twardych historii zdarzeń. Nigdzie nie zostało utrwalone, kto wchodził i wychodził z terenu zarówno 1. Bazy Lotniczej, jak i z terenu podległego 36. Pułkowi. System kontroli dostępu działał w ten sposób, że na teren były wpuszczane osoby, które miały przyznane do wejścia uprawnienia, jednak nie zostało nigdzie zapisane, o której godzinie to było i co to była za osoba posługująca się daną przepustką”.[3]
Czy tego typu awaria, która de facto uniemożliwiła kontrolę ruchu osób w obrębie wojskowej części Okęcia, mogła w jakiś sposób ułatwić działanie osobom potencjalnie zaangażowanym w spisek przeciwko prezydentowi? Myślę, że to pytanie nie wymaga odpowiedzi. Oczywiście znów możemy stwierdzić, że był to tylko zbieg okoliczności, czy jak kto woli złośliwość rzeczy martwych. Jeżeli jednak były to celowe działania, to informacje z książki Rotha nabierają walorów prawdy.
Takich dziwnych sytuacji w związku katastrofą smoleńską, zarówno przed, jak i po jej zaistnieniu było bardzo wiele. Warto w tym miejscu przywołać także zastanawiające zachowania osób odpowiedzialnych za sprowadzanie polskiego samolotu, jak choćby Nikołaja Krasnokutskiego, którego obecność na wieży w Smoleńsku była zagadką także dla członków komisji Millera, czemu dali wyraz na stronie 13 Uwag RP…:
„Ustalenia jaki był cel przebywania tak wielu osób na Stanowisku Dowodzenia dnia 10 kwietnia 2010 r w godzinach 8.40 do 10.43” Strona rosyjska nie wyjaśniła.”
A rola Krasnokutskiego, jak się okazało, była niebagatelna. Wbrew stanowisku pozostałych kontrolerów, chcących odesłać TU 154 M na zapasowe lotnisko, ów pułkownik zdecydowanie odrzucił ich pomysły i kategorycznie nakazał sprowadzać polski samolot, o czym dowiedzieliśmy się również z polskich Uwag do raportu MAK, strona 109:
„Zgodnie z zapisem nagrań (szpula nr 9 kanał 4) brał on czynny udział w prowadzeniu korespondencji radiowej, jak również pomimo kilkukrotnych sugestii KL o przerwaniu podejścia samolotu Tu-154M jednoznacznym rozkazem „Doprowadzamy do 100 metrów, 100 metrów i koniec rozmowy” urywa jakiekolwiek dalsze próby KL odesłania samolotu na lotnisko zapasowe”.
Kilka minut po tych słowach, o 8.33 czasu polskiego, a więc na chwilę przed katastrofą, Krasnokutski wykonał telefon do tajemniczego generała, którego informował o położeniu polskiej maszyny z prezydentem na pokładzie w następujących słowach:
6:33:52 UTC Krasn: „Towarzyszu generale, podchodzi do trawersu. Wszystko włączone, i reflektory w trybie dziennym, wszystko gotowe”.
„Wszystko gotowe” – brzmi raczej dziwnie, zwłaszcza w kontekście fatalnej pogody i świadomości ze strony Krasnokutskiego, iż lotnisko nie jest gotowe na przyjęcie jakiegokolwiek samolotu w tej sytuacji. Zatem, co miał na myśli Krasnokutski i w jakim celu wiedza o położeniu polskiego samolotu była potrzebna tajemniczemu „towarzyszowi - generałowi” na kilka minut przed katastrofą, zwłaszcza, że ów generał nie przebywał ani na płycie lotniska, ani też w samej wieży?
To są kolejne pytania, na które do dzisiaj nie ma odpowiedzi, a które nabierają szczególnego znaczenia po premierze książki Jurgena Rotha. Czy rację ma niemiecki dziennikarz, powołujący się na meldunki BND, że była kooperacja polsko-rosyjska? Czy prawdą jest, że jeden z polskich polityków złożył zlecenie na zamach do rosyjskich służb, stając się wieczystym dłużnikiem władców Kremla? Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie dzisiaj odpowiedzieć na te pytania, być może poza bardzo wąskim gronem ludzi na świecie. A jednak przywołane przeze mnie dziwne przypadki, poprzedzające tragedię kwietniową, zadziwiające zbiegi okoliczności towarzyszące wylotowi polskiej delegacji do Rosji zdają się niestety uprawdopodabniać wersję Rotha.
Piszę niestety, gdyż chyba nikt nie życzyłby sobie, aby taka wersja okazała się prawdziwą, a jednak musimy brać pod uwagę też taką ewentualność, mając w pamięci słowa prokuratora Jima Garrisona, prowadzącego śledztwo w sprawie zabójstwa JFK:
„Naruszono podstawowe zasady ochrony, a to najlepszy dowód na spisek – nic nie pozostawiono przypadkowi, nie mógł wyjść żywy. Ktoś odwołał ochronę, ktoś zmienił trasę, ktoś utrudniał sekcję”.
[1] http://telewizjarepublika.pl/co-sie-stalo-10-kwietnia-w-smolensku-znamy-fragmenty-ksiazki-jurgena-rotha,19129.html
[2] http://martynka78.salon24.pl/417479,nielegalna-salonka-a-hipoteza-szuladzinskiego
[3]Gazeta Polska: Nr 48 z 28 listopada 2012
[4] http://polska.newsweek.pl/tylko-w—newsweeku—-sekrety-akt-smolenskich,98528,1,1.html
Blogerka Martynka
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/240211-blogerka-martynka-dla-wpolitycepl-przebieg-zdarzen-przedstawionych-przez-jrotha-zdaje-sie-miec-rece-i-noginiestety