Blogerka Martynka dla wPolityce.pl: "A jednak wrak jest najważniejszy, czyli o ewolucji poglądów"

Fot. KBWLLP, wpolityce.pl/tvn24
Fot. KBWLLP, wpolityce.pl/tvn24

Tragedia malezyjskiego samolotu, której sprawcami są bez wątpienia ludzie związani z rosyjskimi służbami i wojskiem, uaktywniła znanych i mniej znanych polskich ekspertów, którzy jeszcze do niedawna z niezwykłą wprost energią przekonywali Polaków, że 10 kwietnia 2010 roku doszło do zwykłej katastrofy spowodowanej błędem pilotów, zaś postępowanie Rosji tuż po tragedii nie budziło żadnych zastrzeżeń, wręcz przeciwnie, współpraca miała być wzorowa.

Pomimo, że 10 kwietnia 2010 roku na terenie Rosji zginęła elita polityczna i wojskowa Polski, zaś rosyjskie władze od pierwszych chwil zachowywały się, jak sprawcy usiłujący ukryć dowody w sprawie, dezinformując nawet, co do godziny katastrofy, ich działania nie tylko nie spotkały się ze stanowczym sprzeciwem ze strony polskiego rządu, czy polskich instytucji, ale nawet uzyskały carte blanche do dalszych działań na terenie tragedii. To właśnie tak obecnie potępianym rosyjskim służbom powierzono sekcje zwłok polskich obywateli na czele z głową państwa, to właśnie ludziom określanym już na całym świecie mianem „rosyjskich bandytów” oddano w wieczyste posiadanie wszystkie dowody w sprawie i pozwolono na nieograniczone możliwości manipulowania zarówno miejscem katastrofy, jak i poszczególnymi fragmentami wraku. Zarejestrowany przez kamery i aparaty fotograficzne proceder celowego niszczenia polskiego samolotu, przenoszenia jego części  po stronie polskiej spotykał się co najwyżej ze wzruszeniem ramion i żenującą obojętnością. Dzisiaj ci sami ludzie, którzy wtedy głośno mówili, że wrak nie jest istotnym dowodem w sprawie, w przypadku tragedii boeinga 777 twierdzą coś zgoła innego.

Oto pan Edmund Klich, polski akredytowany przy MAK, komentując katastrofę malezyjskiego samolotu w TVN24 przyznał, że wrak jest najważniejszym dowodem w sprawie, dużo istotniejszym i mogącym o wiele więcej powiedzieć na temat katastrofy, niż czarne skrzynki:

Z rejestratorów będzie można odczytać dokładnie czas, wysokość, prędkość samolotu, ale prawdopodobnie rejestratory w momencie uderzenia rakiety przestały działać. Poznamy tylko pewne elementy np. co załoga mówiła w ostatniej chwili, czy wiedzieli co się stało. Z tego względu rejestratory będą ważne. Natomiast z punktu wyjaśnienia czy samolot spadł w wyniku uderzenia rakietą przeciwlotniczą to wrak będzie podstawowym dowodem.

Tymczasem we wrześniu 2010 roku Edmund Klich odpowiadając ówczesnemu pełnomocnikowi części rodzin, mecenasowi Rogalskiemu na zarzuty o niszczenie wraku przez Rosjan, jako istotnego dowodu w sprawie odpowiedział, że wrak nie ma decydującego znaczenia dla śledztwa, gdyż wszystkie parametry lotu zostały zapisane w rejestratorach.

Powstaje, zatem pytanie: z czego wynika taka różnica zdań ze strony pana pułkownika? Dlaczego w przypadku katastrofy smoleńskiej wrak można było ciąć, niszczyć ciężkim sprzętem i polerować, a w przypadku katastrofy malezyjskiego samolotu, wrak należy bezwzględnie zbadać i to najlepiej zanim jakakolwiek jego cześć zostanie dotknięta ludzką ręką?

Skąd już 10 kwietnia 2010 roku u niemal wszystkich wypowiadających się na temat przyczyn tragedii smoleńskiej wzięła się pewność, że katastrofa polskiego samolotu nie była wynikiem zamachu terrorystycznego, choć nie zbadano wraku, ba, nawet go pobieżnie nie obejrzano, uznając jednogłośnie, że w czarnych skrzynkach znajduje się odpowiedź na wszystkie pytania, choć i te przecież analizowano dopiero w kolejnych tygodniach? Z kronikarskiego obowiązku należy przypomnieć, że czarne skrzynki tupolewa zostały odnalezione nie przez polskie, ale przez rosyjskie służby i natychmiast przewiezione do Moskwy, gdzie całą noc były bez jakiegokolwiek nadzoru ze strony polskiej, nie licząc papierowej plomby przyklejonej do sejfu przez pułkownika Rzepę. Z jakich źródeł czerpał swoją wiedzę minister Sikorski przekonując Jarosława Kaczyńskiego zaledwie kilkanaście minut po katastrofie, że to był wypadek spowodowany mgłą i błędem pilotów? Bez odrobiny spiskowej teorii, trudno zrozumieć, co się wówczas działo w głowach wielu decydentów.

Członkowie komisji Millera, na czele z Maciejem Laskiem wielokrotnie podkreślali, że jeśliby na pokładzie tupolewa doszło do eksplozji, to takie zdarzenie zostałoby odnotowane w rejestratorach lotu.

Tej tezie zdaje się zaprzeczać Edmund Klich, który, komentując ostatnio wiarygodność zapisu rejestratorów lotu w sytuacji wybuchu na pokładzie, przyznał, że zapis ten mógłby niczego nie wnieść do sprawy z prostej przyczyny: w chwili eksplozji rejestratory mogły przestać działać. Z tego powodu to właśnie wrak, a nie rejestratory, powinien być najważniejszym dowodem, z którego można odczytać, co dokładnie się stało, bowiem szczątki samolotu mogą nosić ślady eksplozji w postaci wygięć, wywinięć oraz specyficznych odkształceń, takich jak choćby wyrwane nity.

Na tego typu uszkodzenia wraku TU 154 (wyrwane nity, wygięcia, wywinięcia poszycia, duża ilość odłamków) od początku wskazywali niezależni eksperci badający katastrofę smoleńską, jednak spotykali się wyłącznie z rechotem i próbą ośmieszenia ich prac. To właśnie doktor inżynier Grzegorz Szuladziński, jako pierwszy wykazał w swojej pracy (Niektóre aspekty techniczno-konstrukcyjne smoleńskiej katastrofy), że na pokładzie TU 154 doszło do eksplozji. W normalnym państwie, zainteresowanym rzetelnym wyjaśnieniem hekatomby, jaką był 10 kwietnia, taki dokument firmowany przez wybitnego specjalistę z zakresu skutków eksplozji, byłby przedmiotem szerokiej dyskusji i poważnych analiz, ale nie w Polsce, której rząd na krwi poległych w Smoleńsku jednał się wówczas z ludźmi, których dzisiaj nikt nie waha się nazywać mordercami.

Wraku polskiego samolotu oraz miejsca katastrofy tak naprawdę nigdy profesjonalnie nie zbadano, co nawet przyznali w swoim raporcie, a konkretnie w załączniku 4, sami eksperci komisji Millera:

W dniach 11-13 kwietnia 2010 r., dobę po katastrofie, umożliwiono polskim ekspertom dokonanie oględzin miejsca zdarzenia oraz wykonanie zdjęć. Zgromadzony materiał fotograficzny nie był udokumentowaniem stanu wraku samolotu bezpośrednio po zaistniałej katastrofie (co uczyniła zapewne komisja rosyjska), gdyż wiele elementów samolotu zostało przemieszczonych w trakcie prowadzonej akcji ratowniczej lub zmieniło swoje położenie w wyniku prowadzonych przez komisję rosyjską badań.

Kompletną farsą zaś było pobranie próbek na obecność materiałów wybuchowych półtora roku po zdarzeniu, co się chyba dotąd nie zdarzyło w historii badań katastrof lotniczych. Nie tylko nie zbadano wraku bezpośrednio po zaistnieniu katastrofy, nie tylko przymykano oczy, gdy Rosjanie na oczach świata rozbijali łomami szyby polskiej maszyny, ale też bez cienia zażenowania żyrowano rosyjskie kłamstwa i nie uczyniono nic, aby zapobiec bezczeszczeniu ciał ofiar tej tragedii, choć przecież polski samolot nie znalazł się w strefie działań wojennych, jak malezyjski boeing. Polskie władze nie zdobyły się nawet na odwagę przyjęcia oferty pomocy ze strony naszych zachodnich sojuszników, w przeciwieństwie do władz Ukrainy, pozostawiając całe dochodzenie w rękach ludzi, których dzisiaj cały cywilizowany świat określa mianem bandytów. Czy zatem którykolwiek z urzędników  i funkcjonariuszy obecnego rządu ma prawo powiedzieć, że katastrofa smoleńska została wyjaśniona i dogłębnie zbadana? Jak widać nawet sami zaangażowani w jej wyjaśnianie dzisiaj mówią innym głosem i co innego, niż jeszcze 4 lata temu.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.