To nie była zwykła wizyta i zwykłe przemówienie: poznaliśmy zręby doktryny Trumpa i usłyszeliśmy deklarację warszawską.
Czym w istocie było przemówienie prezydenta Donalda Trumpa w Warszawie? Promocja Polski na globalną skalę, w wyjątkowo atrakcyjnej formie i z niezwykle pozytywnym przekazem to sprawa ewidentna na pierwszy rzut oka. Warto tylko wspomnieć o wypromowaniu bohaterskiej walki powstańców warszawskich i samego powstania poprzez jeden mocny symbol – barykady w Alejach Jerozolimskich (na wysokości Kruczej). I ten symbol może urosnąć oraz nabrać uniwersalnego znaczenia – jak greckie Termopile (zachowując oczywiście wszelkie proporcje, gdyż z mitem mającym 2,5 tys. lat trudno konkurować), jeśli odpowiednio wykorzysta się zainteresowanie wzbudzone przez prezydenta USA. Ale najważniejsze w tym przemówieniu wydaje się to, co można by nazwać doktryną Trumpa.
Doktryna Trumpa to zapewnienie Europie Środkowo-Wschodniej gwarancji militarnych: poprzez wskazanie na bezwzględne obowiązywanie artykułu piątego traktatu waszyngtońskiego (jeden za wszystkich, wszyscy za jednego) oraz trwałą obecność amerykańskich i natowskich wojsk na terenie Polski i innych krajów „frontowych”. Gdy różni krytycy, jak Anne Applebaum (żona Radosława Sikorskiego) w „Washington Post” z 6 lipca 2017 r., twierdzą, że gwarancje Trumpa i oparcie się na sojuszu wojskowym z USA nie mają znaczenia, gdyż liczą się bliscy sojusznicy, albo kpi, albo traktuje czytelników jako wyjątkowo nierozgarniętych. Wartość wojskowa Unii Europejskiej jest bowiem zerowa, a w NATO i tak wszystko opiera się na potędze USA i decyzjach prezydenta tego supermocarstwa. Unia co najwyżej może nakładać sankcje i dużo gadać, ale takich narzędzi właściwie można użyć dopiero po ataku, czyli to „musztarda po obiedzie”. W dodatku nie mająca znaczenia militarnego. W sensie fundamentów bezpieczeństwa sojusz z „odległymi” Stanami Zjednoczonymi jest więc ważniejszy niż sojusze „bliskie”, ale bezzębne. Ten „odległy” sojusz jest ważny także dlatego, że doktryna Trumpa oznacza ostrzeżenie Rosji, iż nie ma powrotu do odbudowy jej strefy wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej (jej obszaru satelickiego, w dużej części pokrywającego się z obszarem Trójmorza) – w żadnej postaci, z polityczną na czele. To również przyrzeczenie, że nasz region nie będzie już narażony na energetyczny szantaż ze strony Rosji, co należy rozumieć szerzej - jako zapewnienie trwałej odporności na rosyjski imperializm gospodarczy. Z tym się wiąże faktyczne ostrzeżenie Niemiec, że jeśli wspierają Rosję w jej polityce podbojów poprzez uzależnienie energetyczne, będzie to co najmniej równoważone, jeśli nie ostro zwalczane (Senat USA już przegłosował sankcje dla firm europejskich uczestniczących w Nord Stream 2).
Doktryna Trumpa została obudowana czymś, co można by nazwać deklaracją warszawską. Jej istotą jest plan obrony i odrodzenia Zachodu, w tym Unii Europejskiej, w oparciu o nowy konserwatyzm. Nazwa „Unia Europejska” nie padła, ale jest oczywiste, że chodzi także o nią. Nowy konserwatyzm jest poza odrodzeniem i umocnieniem Zachodu w duchu konserwatyzmu także powrotem do chrześcijańskich korzeni projektu europejskiego, a takie zakorzenienie dali mu ojcowie założyciele w rodzaju Roberta Schumana, Alcide de Gasperiego, Jeana Monneta czy Josepha Becha. Projekt ten został wyprany z chrześcijańskich odniesień i wartości przez „postępowe” pokolenie 1968 r., ale gołym okiem widać, że to pranie nie wyszło UE na dobre. Deklaracja warszawska jest o tyle ważna, że takie rządy jak polski czy węgierski sytuuje w sercu Europy, a nie na marginesie, jak chcieliby rewolucjoniści z pokolenia 1968 oraz ich ideowe dzieci w rodzaju prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Oczywiście UE szybko nie pozbędzie się konstrukcji zbudowanej przez pokolenie 1968, ale ona sama się zawali, gdyż jest niefunkcjonalna wobec wyzwań i zagrożeń, w tym imigracji oraz religijno-kulturowej ekspansji ze strony islamu. Taka Unia Europejska upadnie albo się rozpadnie, więc nie ma specjalnego znaczenia to, że Polska czy Węgry byłyby w niej spychane na obrzeża. Jeśli Zachód (w tym UE) chce przetrwać, musi poważnie potraktować deklarację warszawską albo coś ją przypominającego, co wypracowałyby w przyszłości przede wszystkim państwa członkowskie UE.
Wielki wrzask i jazgot, a wręcz wariactwo, jakie obserwujemy w reakcji na wystąpienie Donalda Trumpa są zrozumiałe, bowiem wielu ludziom sufit wali się na głowę. Skądinąd są to w ogromnej większości przedstawiciele pokolenia 1968 oraz ich ideowe dzieci i wnuki. Totalnej opozycji i jej medialnym wyznawcom odsuwa się perspektywa odzyskania władzy, a więc i dostępu do „koryta”, bowiem obecnie rządzący dostaną premię (już dostają) za poprawę bezpieczeństwa Polski oraz lewarowanie międzynarodowej pozycji naszego kraju. Realne lewarowanie, a nie takie, które ogranicza się do czczych pochwał i klepania po plecach. Przy okazji na korzyść rządzących działa ogromny zastrzyk dumy narodowej, który dla drugiej strony jest olbrzymim problemem i powodem zgryzoty demonstrowanej już od popołudnia 6 lipca 2017 r. No i tym wrzeszczącym rozpada się światopogląd, mobilizujący ich do aktywności. Wyraźnie widać, że ideologia pokolenia 1968 się wali i nie mają nic w jej miejsce poza hybrydami, które de facto są tym samym. Wielu ludzi uświadomiło sobie koniec własnego świata: zarówno ci zadowalający się rządem dusz, jak i ci, którzy jako niespecjalnie wyrafinowani wyznawcy i żołnierze uzyskali dostęp do „koryta”. Wycie i wariactwo są więc proporcjonalne do skali przeczuwanej apokalipsy. Gdyby to nie było realne zagrożenie i perspektywa realnej zmiany, byłyby tylko kpiny i klasyczny arsenał dezinformacji. Wycie wskazuje, że tym razem sprawa jest znacznie poważniejsza.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/347786-jest-wycie-i-wariactwo-czyli-warszawskie-przeslanie-donalda-trumpa-trafilo-w-szczeke-i-powalilo-na-deski