Na razie Tusk gra wielkiego człowieka tylko poirytowanego tym, że w Polsce się go czepiają, ale to tylko przygotowanie do skorzystania z immunitetu.
„Tusk porusza kołami historii. Na jego telefon słuchawkę podnosi Trump, przywódcy Chin i papież. A my go witamy bez protokołu” – powiedział Jan Rulewski, senator PO, a na Twitterze zacytował to dziennikarz Marcin Makowski. Skomentowałem to takimi słowami: „Na jego widok drzewa się kłaniają. Chmury odpływają z nieba. Ptaki śpiewają 100 lat. Cała przyroda drży. A my go witamy bez protokołu”. W słowach Jana Rulewskiego czuć lekturę „Opowiadań o Leninie” Michaiła Zoszczenki (z 1940 r., w Polsce wydanych w 1970 r., więc Rulewski mógł jej czytać jeszcze jako student), tylko bez zrozumienia, że rosyjski pisarz kpił sobie z małego Władimira Uljanowa. Na tym się początkowo nie poznano, bo nie wyobrażano sobie, że w ZSRS można było sobie robić jaja z wielkiego wodza rewolucji i całej postępowej ludzkości. Kiedy książka wyszła w Polsce stała się rarytasem, przede wszystkim w środowiskach inteligenckich, opozycyjnych wobec władzy. A politrucy i cenzorzy (oraz ambasada ZSRS) zgłupieli, bo nie mogli zrozumieć, dlaczego nadzwyczajne przygody młodego Wołodii mogą interesować, a wręcz pasjonować „inteligenckich zgniłków”. Dziś dziełko Zoszczenki jest zapomniane, a szkoda, bo zawsze warto sięgnąć po takie znakomite „kawałki” jak „O tym, jak Leninowi podarowano rybę”, „O tym, jak Lenin przestał palić”, „O tym, jak ciocia Teodozja rozmawiała z Leninem” czy „Opowieść o tym, jak Lenin się uczył”. Jan Rulewski raczej pisał o Donaldzie Tusku na poważnie, bo inne jego wypowiedzi nie wskazują na poczucie humoru w stylu Michaiła Zoszczenki. Przypominam słowa Rulewskiego i opowiadania Zoszczenki, gdyż od jakiegoś czasu budowany jest mit Tuska jako zucha Wołodii -Leninka, bez cienia dystansu i ironii z oryginału rosyjskiego pisarza. Sam Tusk ten mit zresztą dokarmia, choćby takimi przedstawieniami dla ludu, jak powitanie na Dworcu Centralnym w Warszawie – jako żywo przypominające powitania dorosłego już Lenina na stacjach w Moskwie czy Petersburgu. I to wszystko nie jest przypadkowe.
Mit Tuska, króla czy prezydenta Europy, o którego względy zabiegają prezydent Donald Trump i przewodniczący Xi Jinping, podawany bez charakterystycznego dla Zoszczenki persyflażu, jest nie tylko wyjątkowym kiczem. Przede wszystkim jest wyrazem ogromnych kompleksów, jakie mają zapatrzeni w Tuska rodzimi „europejczycy”. Musi być wielki, skoro jest „prezydentem Europy”. Kiedy się rozmawia z przeciętnymi Francuzami, Niemcami, Holendrami czy Włochami (nie wspominając o Anglikach, bo ci są wyłącznie jadowicie ironiczni), nawet tymi dobrze wykształconymi i bywałymi w świecie, nie mają pojęcia, kto aktualnie zajmuje czołowe europejskie stołki. Nie ma to dla nich większego znaczenia, gdyż są to po prostu urzędnicy, tyle że europejscy. Nie przypisują też tym ludziom jakiejś specjalnej rangi, bo ani nie są oni demokratycznie wybierani, ani nie muszą się cechować choćby śladową oryginalnością czy wyjątkową inteligencją. Nie ma też dla nich znaczenia, z jakiego kraju czołowi eurokraci pochodzą. W Brukseli ci ludzie nie są rozpoznawani, więc mogą żyć jak zwykli mieszkańcy. W Warszawie Donald Tusk, który w Brukseli jest takim zwykłym mieszkańcem, natychmiast nabiera charyzmy i wielkości, więc bywa fetowany tak jak 19 kwietnia 2017 r. na ulicach polskiej stolicy. Owszem, zajmuje formalnie ważne stanowisko, ale bez przesady, że ktoś poważny uważa je za monarszy tron.
Donald Tusk sam chucha i dmucha na swój mit wielkiego człowieka, gdyż to go przede wszystkim chroni przed ewentualną odpowiedzialnością za błędy i przewinienia z czasów siedmioletniego premierowania. Nie tyle nawet immunitet go chroni, co mit. Jak można bowiem wymagać podlegania przepisom obowiązującym przeciętnego obywatela, gdy się jest wielkim człowiekiem, gigantem Europy, z którym chcą się fotografować Donald Trump czy Xi Jinping? Na razie Tusk gra wielkiego człowieka tylko poirytowanego tym, że w Polsce się go czepiają, podczas gdy zbawia on Europę i świat. Ale to wszystko tylko przygotowanie do skorzystania z immunitetu, gdy zrobi się choćby trochę gorąco. I Tusk wyraźnie opinię publiczną do tego przygotowuje. To zrozumiałe, gdyż Donald Tusk, także we własnym mniemaniu, osiągnął już ten etap, o którym Sławomir Nowak już kilka lat temu i całkiem serio mówił, że jest poziomem Mojżesza. Jan Rulewski dorzucił do tego (nic to, że bezwiednie) Lenina. I mamy połączenie czyniące z Tuska kogoś w rodzaju odpowiednika współczesnego Zeusa. Taki ktoś z oczywistych względów nie podlega żadnym ziemskim, a tym bardziej polskim ograniczeniom. Jeśli nie stawi się w prokuraturze, każdy powinien to zrozumieć, a nawet przeprosić Donalda Tuska za naruszanie jego boskości, prorokowatości i leninowatości. Zwykłym śmiertelnikom pozostaje tylko czekać na „Opowiadania o Tusku”, ale nie tak wredne jak te Zoszczenki o Leninie, tylko pełne miłości i oddania.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/340166-tusk-moze-sobie-bimbac-na-prokurature-skoro-slawomir-nowak-zrobil-go-mojzeszem-a-jan-rulewski-leninem