To nie był tylko sprzeciw moralny, ale i pewna odwaga - powiedzenie „nie” systemowi, sygnał, że chcemy wolności, swobód
— mówi w rozmowie z wPolityce.pl Bogusław Sonik, wspominając 40-lecie założenia SKS w Krakowie.
wPolityce.pl: Mija 40 lat od założenia Studenckiego Komitetu Solidarności - organizacji, której członkowie są dziś często po różnych stronach barykady. Wtedy jednak byli razem. Jak z perspektywy tych czterech dekad wspomina Pan tamte dni?
Bogusław Sonik, współzałożyciel SKS, dziś poseł Platformy Obywatelskiej: Po pierwsze, to podziały wtedy nie były aż tak wyraźne, a nawet jeśli się pojawiały, nie miały specjalnego znaczenia. Generalnie było bowiem tak, że wśród młodego pokolenia narastał bunt przeciw PRL-owskiemu zakłamaniu, przeciw łamaniu charakterów, życiorysów. U mnie na studiach, na IV roku prawa, ci, którzy chcieli robić kariery, po prostu zapisywali się do partii… My chcieliśmy żyć inaczej. Po strajkach w Radomiu i Ursusie, zaraz jak powstał Komitet Obrony Robotników, poparliśmy robotników, zbieraliśmy pieniądze dla nich, współorganizowaliśmy pomoc prawną, kolportowaliśmy biuletyn KOR.
Byliśmy po prostu grupą ludzi, która z odruchu moralnego zaczęła działać.
Jak wielu było Was na początku?
To było dosłownie kilkanaście osób, choć list w sprawie represji na robotnikach podpisało już 517 studentów. Bezpieka stopniowo zaczęła nad nami pracować, izolować, nas, próbować zastraszyć. Ich działania były zresztą w przeróżnej formie: przesłuchania, groźby wyrzucenia ze studiów, wpływanie na rodziców, byśmy się nie angażowali…
Mówił Pan o podziałach - a w takich sytuacjach na dalszy plan schodziło to, że ktoś miał większe zamiłowania do ruchu hippisowskiego czy tradycji anarchistycznej, jeszcze inni mieli w sobie kult II Rzeczypospolitej, moje środowisko szukało inspiracji w duszpasterstwie dominikańskim i Ewangelii, które stawia wymagania również jeśli chodzi o życie publiczne. Do dziś zresztą uważamy, że to nie tylko kwestia zakrystii i kościoła, ale i sposobu uprawiania życia publicznego. To wszystko prowadziło nas do tego, że gdy wybuchła sprawa śmierci Staszka Pyjasa i anonimów szkalujących go, wzywających do rozprawienia się z nim, to uznaliśmy, że to granica, której nie mogliśmy darować. Wyszliśmy na ulice.
Mówi Pan - odruch moralny. Wielu takie odruchy miało, ale pozostawało na rozmowach w domu, na biernej kontestacji rzeczywistości.
Zgoda, to nie był tylko sprzeciw moralny, ale i pewna odwaga - powiedzenie „nie” systemowi, sygnał, że chcemy wolności, swobód. Że będziemy chcieli założyć niezależną organizację studencką. Wszystkie te ideały, które Sierpień 1980 roku potwierdził. Użyliśmy słowa „solidarność”, bo uważaliśmy, że tylko razem można się temu skutecznie przeciwstawić.
Wyszliście na ulice w czasie, który, delikatnie mówiąc, nie sprzyjał organizowaniu rewolucji wśród studentów. Równolegle do rozśpiewanych, roztańczonych juwenaliów organizujecie bojkot i czarny marsz. Jaki był odzew wśród studentów, także tych, którzy nie roznosili do tej pory ulotek i biuletynów. Sam Pan mówił, że było Was niewielu.
Myśmy praktycznie skasowali tamte juwenalia. Mieliśmy poparcie i mieszkańców Krakowa, i studentów. Przy juwenaliach tkwili funkcjonariusze z ZSP i gdy myśmy organizowali czarny marsz pod Wawel, ogłaszając powstanie SKS, to tamta grupa aktywistów robiła wybór Najmilszych Studentów. Ale Kraków generalnie nas poparł. Były tysiące ludzi, którzy przychodzili na Szewską, brali udział w marszu.
Ma Pan jednak rację, to wtedy po raz pierwszy wizja, o której Pan mówi - niewielkiej grupy, do której ograniczały się wcześniej działania opozycyjne: intelektualistów, harcerzy - pękła, poczuliśmy, że następuje przełamanie. Po raz pierwszy od lat była manifestacja na ulicach Krakowa, po drugie - w innych miejscach Polski podjęto idee tego buntu - studenci stworzyli SKS we Wrocławiu, Poznaniu, Szczecinie, Warszawie… To był ruch, który już nie mówił o tym, że jest ruchem obrony kogoś przed czymś, ale opowiada o samoorganizacji. Daliśmy znać, że nie możemy pozwolić władzy rozbijać ludzi, zastraszać ich. Ruszyło.
Historia piękna, choć, jak wiadomo, z tragiczną śmiercią Stanisława Pyjasa w tle. To nie najlepsze określenie, ale trudno być zadowolonym z przebiegu śledztwa w tej sprawie.
Całe postępowanie od początku było fałszowane. Funkcjonariusze SB zostali skazani za to, że mataczyli w śledztwie i wprowadzali fałszywe tropy. Przeprowadzono przecież badania - przez prof. Tadeusza Hanauska - w których przeanalizowano 40 tysięcy próbek podpisów studentów. Co potwierdzili funkcjonariusze SB, anonimy były pisane w siedzibie Służby Bezpieczeństwa.
Ale problem z tym śledztwem to nie tylko fałszowanie go w czasach komunistycznych. Zaniechanie było również po 1989 roku - myśmy walczyli, by wznowić śledztwo, by odtajnić dokumenty. Napotykaliśmy na opór. Dokumenty zostały odtajnione dopiero w 1996 roku. Stracono pierwszy moment, gdy bezpieka była w rozsypce, gdy trzeba było nie dopuścić do palenia akt, dokumentów, tylko skutecznie ich zatrzymać i przesłuchać. Nie zrobiono tego - dziś można pokazać tylko, jak wielka była skala kłamstw i fałszerstw w całej sprawie. Z dokumentów widać dobrze, jak duży był stopień inwigilacji naszego środowiska. Do dziś nie ustalono też, co się działo z Pyjasem między godziną 16:00, gdy wyszedł ode mnie, do godziny śmierci. Trzeba pamiętać, że to był inny Kraków. Dziś istnieje mnóstwo pubów, restauracji, łatwo jest się zagubić. Wtedy były czynne może dwie restauracje po 22. Ale to dziś raczej już nie do wyjaśnienia.
Burzy się w Panu krew, gdy czyta nawet dziś, w „Gazecie Wyborczej”, teksty historyków mówiace o tym, że Pyjas nie został zamordowany, ani zabity, tylko spadł ze schodów?
Nawiązuje Pan do tekstu prof. Romanowskiego… Romanowski bredzi, nie pierwszy zresztą raz. Zawsze bierze w obronę funkcjonariuszy. Nie bardzo to rozumiem. Ale najważniejsze - to bzdury. Jeszcze w maju 1977 roku bezpieka po dwóch godzinach wydaje komunikat, że Pyjas spadł ze schodów. Na wniosek mecenasa rodziny Rozmarynowicza prokurator zgadza się jednak przeprowadzić dodatkową ekspertyzę, która wykluczyła tę możliwość. Ówczesny zakład medycyny sądowej i specjaliści wykluczyli możliwość upadku w tym miejscu. Skala obrażeń, jaką miał Pyjas, w żadnym wypadku nie mogły powstać od przewrócenia się. Samo to było powodem, by negować wynik śledztwa. Nie mówiąc o tym, że Staszek do końća był inwigilowany, co wiemy z dokumentów - śledzono go godzina po godzinie, wysyłano anonimy wzywające do rozprawienia się z nim „wszystkimi możliwymi sposobami” - tak to jest napisane w dokumentach.
Niech prof. Romanowski przeczyta książkę Łazarewicza „Żeby nie było śladów” - to zobaczy, jaką machinę uruchomiono, by obarczyć odpowiedzialnością kogoś innego, by stworzyć zeznania świadków, sfałszować - wszystko po to, by nie obarczyć SB winąza śmierć Przemyka.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
To nie był tylko sprzeciw moralny, ale i pewna odwaga - powiedzenie „nie” systemowi, sygnał, że chcemy wolności, swobód
— mówi w rozmowie z wPolityce.pl Bogusław Sonik, wspominając 40-lecie założenia SKS w Krakowie.
wPolityce.pl: Mija 40 lat od założenia Studenckiego Komitetu Solidarności - organizacji, której członkowie są dziś często po różnych stronach barykady. Wtedy jednak byli razem. Jak z perspektywy tych czterech dekad wspomina Pan tamte dni?
Bogusław Sonik, współzałożyciel SKS, dziś poseł Platformy Obywatelskiej: Po pierwsze, to podziały wtedy nie były aż tak wyraźne, a nawet jeśli się pojawiały, nie miały specjalnego znaczenia. Generalnie było bowiem tak, że wśród młodego pokolenia narastał bunt przeciw PRL-owskiemu zakłamaniu, przeciw łamaniu charakterów, życiorysów. U mnie na studiach, na IV roku prawa, ci, którzy chcieli robić kariery, po prostu zapisywali się do partii… My chcieliśmy żyć inaczej. Po strajkach w Radomiu i Ursusie, zaraz jak powstał Komitet Obrony Robotników, poparliśmy robotników, zbieraliśmy pieniądze dla nich, współorganizowaliśmy pomoc prawną, kolportowaliśmy biuletyn KOR.
Byliśmy po prostu grupą ludzi, która z odruchu moralnego zaczęła działać.
Jak wielu było Was na początku?
To było dosłownie kilkanaście osób, choć list w sprawie represji na robotnikach podpisało już 517 studentów. Bezpieka stopniowo zaczęła nad nami pracować, izolować, nas, próbować zastraszyć. Ich działania były zresztą w przeróżnej formie: przesłuchania, groźby wyrzucenia ze studiów, wpływanie na rodziców, byśmy się nie angażowali…
Mówił Pan o podziałach - a w takich sytuacjach na dalszy plan schodziło to, że ktoś miał większe zamiłowania do ruchu hippisowskiego czy tradycji anarchistycznej, jeszcze inni mieli w sobie kult II Rzeczypospolitej, moje środowisko szukało inspiracji w duszpasterstwie dominikańskim i Ewangelii, które stawia wymagania również jeśli chodzi o życie publiczne. Do dziś zresztą uważamy, że to nie tylko kwestia zakrystii i kościoła, ale i sposobu uprawiania życia publicznego. To wszystko prowadziło nas do tego, że gdy wybuchła sprawa śmierci Staszka Pyjasa i anonimów szkalujących go, wzywających do rozprawienia się z nim, to uznaliśmy, że to granica, której nie mogliśmy darować. Wyszliśmy na ulice.
Mówi Pan - odruch moralny. Wielu takie odruchy miało, ale pozostawało na rozmowach w domu, na biernej kontestacji rzeczywistości.
Zgoda, to nie był tylko sprzeciw moralny, ale i pewna odwaga - powiedzenie „nie” systemowi, sygnał, że chcemy wolności, swobód. Że będziemy chcieli założyć niezależną organizację studencką. Wszystkie te ideały, które Sierpień 1980 roku potwierdził. Użyliśmy słowa „solidarność”, bo uważaliśmy, że tylko razem można się temu skutecznie przeciwstawić.
Wyszliście na ulice w czasie, który, delikatnie mówiąc, nie sprzyjał organizowaniu rewolucji wśród studentów. Równolegle do rozśpiewanych, roztańczonych juwenaliów organizujecie bojkot i czarny marsz. Jaki był odzew wśród studentów, także tych, którzy nie roznosili do tej pory ulotek i biuletynów. Sam Pan mówił, że było Was niewielu.
Myśmy praktycznie skasowali tamte juwenalia. Mieliśmy poparcie i mieszkańców Krakowa, i studentów. Przy juwenaliach tkwili funkcjonariusze z ZSP i gdy myśmy organizowali czarny marsz pod Wawel, ogłaszając powstanie SKS, to tamta grupa aktywistów robiła wybór Najmilszych Studentów. Ale Kraków generalnie nas poparł. Były tysiące ludzi, którzy przychodzili na Szewską, brali udział w marszu.
Ma Pan jednak rację, to wtedy po raz pierwszy wizja, o której Pan mówi - niewielkiej grupy, do której ograniczały się wcześniej działania opozycyjne: intelektualistów, harcerzy - pękła, poczuliśmy, że następuje przełamanie. Po raz pierwszy od lat była manifestacja na ulicach Krakowa, po drugie - w innych miejscach Polski podjęto idee tego buntu - studenci stworzyli SKS we Wrocławiu, Poznaniu, Szczecinie, Warszawie… To był ruch, który już nie mówił o tym, że jest ruchem obrony kogoś przed czymś, ale opowiada o samoorganizacji. Daliśmy znać, że nie możemy pozwolić władzy rozbijać ludzi, zastraszać ich. Ruszyło.
Historia piękna, choć, jak wiadomo, z tragiczną śmiercią Stanisława Pyjasa w tle. To nie najlepsze określenie, ale trudno być zadowolonym z przebiegu śledztwa w tej sprawie.
Całe postępowanie od początku było fałszowane. Funkcjonariusze SB zostali skazani za to, że mataczyli w śledztwie i wprowadzali fałszywe tropy. Przeprowadzono przecież badania - przez prof. Tadeusza Hanauska - w których przeanalizowano 40 tysięcy próbek podpisów studentów. Co potwierdzili funkcjonariusze SB, anonimy były pisane w siedzibie Służby Bezpieczeństwa.
Ale problem z tym śledztwem to nie tylko fałszowanie go w czasach komunistycznych. Zaniechanie było również po 1989 roku - myśmy walczyli, by wznowić śledztwo, by odtajnić dokumenty. Napotykaliśmy na opór. Dokumenty zostały odtajnione dopiero w 1996 roku. Stracono pierwszy moment, gdy bezpieka była w rozsypce, gdy trzeba było nie dopuścić do palenia akt, dokumentów, tylko skutecznie ich zatrzymać i przesłuchać. Nie zrobiono tego - dziś można pokazać tylko, jak wielka była skala kłamstw i fałszerstw w całej sprawie. Z dokumentów widać dobrze, jak duży był stopień inwigilacji naszego środowiska. Do dziś nie ustalono też, co się działo z Pyjasem między godziną 16:00, gdy wyszedł ode mnie, do godziny śmierci. Trzeba pamiętać, że to był inny Kraków. Dziś istnieje mnóstwo pubów, restauracji, łatwo jest się zagubić. Wtedy były czynne może dwie restauracje po 22. Ale to dziś raczej już nie do wyjaśnienia.
Burzy się w Panu krew, gdy czyta nawet dziś, w „Gazecie Wyborczej”, teksty historyków mówiace o tym, że Pyjas nie został zamordowany, ani zabity, tylko spadł ze schodów?
Nawiązuje Pan do tekstu prof. Romanowskiego… Romanowski bredzi, nie pierwszy zresztą raz. Zawsze bierze w obronę funkcjonariuszy. Nie bardzo to rozumiem. Ale najważniejsze - to bzdury. Jeszcze w maju 1977 roku bezpieka po dwóch godzinach wydaje komunikat, że Pyjas spadł ze schodów. Na wniosek mecenasa rodziny Rozmarynowicza prokurator zgadza się jednak przeprowadzić dodatkową ekspertyzę, która wykluczyła tę możliwość. Ówczesny zakład medycyny sądowej i specjaliści wykluczyli możliwość upadku w tym miejscu. Skala obrażeń, jaką miał Pyjas, w żadnym wypadku nie mogły powstać od przewrócenia się. Samo to było powodem, by negować wynik śledztwa. Nie mówiąc o tym, że Staszek do końća był inwigilowany, co wiemy z dokumentów - śledzono go godzina po godzinie, wysyłano anonimy wzywające do rozprawienia się z nim „wszystkimi możliwymi sposobami” - tak to jest napisane w dokumentach.
Niech prof. Romanowski przeczyta książkę Łazarewicza „Żeby nie było śladów” - to zobaczy, jaką machinę uruchomiono, by obarczyć odpowiedzialnością kogoś innego, by stworzyć zeznania świadków, sfałszować - wszystko po to, by nie obarczyć SB winąza śmierć Przemyka.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/339269-nasze-dzialania-to-byl-odruch-moralny-nasz-wywiad-boguslaw-sonik-o-40-leciu-sks-smierci-pyjasa-maleszce-i-walesie