Każda nowa ustawa zaproponowana przez Prawo i Sprawiedliwość jest dla opozycji otwarciem kolejnego frontu, który automatycznie, jakbyśmy powiedzieli z definicji, atakuje. I bez względu na znaczenie propozycji z punktu widzenia naprawy funkcjonowania państwa, ataki te są bezwzględne, zajadłe. Na granicy wściekłości. To już stało się normą.
Tak właśnie sprawy się mają z projektem nowelizacji ustawy o służbie zagranicznej.
Jej głównym trzonem jest zamysł, by z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, po 27 latach wolnej Polski, pozbyć się funkcjonariuszy i współpracowników komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. Ma to dotyczyć osób, które pracowały lub pełniły służbę, albo były współpracownikami organów bezpieczeństwa państwa, tak jak to ujmuje ustawa lustracyjna.
Doprawdy nie sposób zrozumieć, dlaczego w tym amoku mechanicznego sprzeciwu, opozycja decyduje się na świadome prawdopodobnie szkodliwe działania. Jej ślepotę, niedostrzegającą tego, że każdy były oficer Służby Bezpieczeństwa oraz wojskowych służb specjalnych z okresu PRL, a także ich tajni współpracownicy, mimo upływu niemal trzech dekad, z wielu powodów mogą stanowić zagrożenie dla prawidłowego działania państwa.
Wiadomo powszechnie dość, że służby dyplomatyczne od zarania cywilizacji poruszają się w zacienionych przestrzeniach zadań specjalnych, nieoficjalnych. Że w najróżniejszy sposób oraz w różnym stopniu zaangażowania i intensywności wspomagają służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze swojego państwa. Nierzadko stanowiska dyplomatyczne są tylko wygodną, a czasami konieczną zasłoną dla prawdziwej działalności, jednym razem długofalowej, innym razem pojedynczego, odosobnionego zlecenia.
Każdy pracownik dyplomacji poddany jest więc nieustannie ogromnej presji ze strony własnego państwa, będąc jednocześnie przez cały czas traktowany przez obce służby jako potencjalny, cenny obiekt zjednania drogą przekupstwa a jeśli są takie możliwości również drogą szantażu. Nierzadko obce służby prowadzą krętymi ścieżkami upatrzonego kandydata, wcześniej dogłębnie i wszechstronnie rozpoznanego, do okoliczności, sytuacji oraz zdarzeń, które stają się podstawą do zastosowania wobec niego szantażu.
Zrozumiałe, że nie może on mieć w swojej biografii takich spraw i zdarzeń, które już same wystarczają do tego, aby obce służby miały dobry punkt wyjścia do użycia wobec niego skutecznego szantażu, nie wykluczającego przecież zastosowania jednocześnie silnego bodźca finansowego. Nietrudno się domyśleć, że połączenie tych dwóch „technik” werbowania przynosi dobre rezultaty. I żadne służby nie mogą z tych narzędzi zrezygnować, bo stanowią one o ich żywotności i sukcesach. Są solą ich funkcjonowania.
Przeciwnicy nowelizacji, idącej w kierunku wyeliminowania z naszej dyplomacji ludzi obciążonych przeszłością, która może być „spożytkowana” przez obce służby, nie rozumieją, albo udają tylko, że nie zdają sobie z tego sprawy, iż jeden taki człowiek, spośród stu jemu podobnych, zwerbowany przez wrogie służby, jest w stanie poczynić niepowetowane szkody dla polskiego państwa.
Polityczne zaślepienie w połączeniu z obsesją nienawiści wobec PiS – jakie zademonstrował Stefan Niesiołowski w Sejmie w trakcie debaty nad nowelizacją - dowodzi, że politycy opozycji interesy partyjne, których obecnie jedynym celem jest bojkotowanie wszelkich inicjatyw obozu władzy, przedkładają nad żywotne interesy państwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/336658-przewerbowany-stefan-niesiolowski-nie-tak-grozny-jak-dyplomata