Kilka ostatnich sondaży, niepomyślnych dla PiS, silnie uderzyło w samopoczucie nie tylko tej partii, ale i znaczącej części stojącej za nią formacji. A jej wrogom dodało sił. Sondażowe porażki nie uskrzydlają żadnego rządzącego ugrupowania. Ale w wypadku PiS ich efekty są znacznie silniejsze, niż w wypadku każdej innej polskiej partii.
A to dlatego, że rządzące ugrupowanie (znów: inaczej niż cała reszta świata polskiej polityki) znajduje się w radykalnym konflikcie z w zasadzie całością tego czegoś, co można by różnie nazywać, ale chcąc użyć maksymalnie neutralnej terminologii, określmy mianem szeroko pojętych elit III RP. Znajduje się w tym konflikcie z przyczyn częściowo obiektywnych i strukturalnych. Powstało przecież jako partia radykalnej zmiany; establishment z definicji musi się radykalnej zmianie opierać.
Ale częściowo, już po wyborach 2015 – również i z przyczyn subiektywnych. Ewidentnie bowiem tzw. centralny ośrodek dyspozycji politycznej podjął wówczas strategiczną decyzję o nie ograniczaniu własnych ambicji, nie negocjowaniu zakresu zmiany z owymi szeroko pojętymi elitami, tylko odwrotnie – o dokonaniu próby miażdżącego przełamania na wszystkich frontach i totalnego odwrócenia dotychczasowych hierarchii na wszystkich płaszczyznach życia kraju. Co zaowocowało odwróceniem od władzy środowisk wahających się czy przynajmniej pierwotnie nie odrzucających myśli o jakimś trwałym z nią współżyciu.
Przyczyny tej sytuacji zresztą można by analizować długo, dla potrzeb tego teksu ważne jest jednak jedynie to, że jest ona realna. I rząd pozostaje w zażartej wojnie z całością nie związanych bezpośrednio ze wspierającą go formacją elit. A to położenie skutkuje poczuciem chybotliwości władzy i stąpania przez nią po cienkim lodzie.
I dlatego stabilność sondażowa jest dla PiS znacznie ważniejsza, niż dla jakiejkolwiek innej partii.
Bo polska machina państwowa, bo gestyjność jakiegokolwiek rządu w Polsce jest z wielu przyczyn i tak bardzo ograniczona; jest to ważny element składowy tego, co Jarosław Kaczyński określił kiedyś mianem imposybilizmu. Ale w wypadku rządu, znajdującego się w śmiertelnym konflikcie z niemal całością elit, z którymi świat urzędników i spółek skarbu państwa połączony jest miliardem niewidocznych nici, owa gestyjność jest stale zagrożona nie w dwu- i nie w trój-, tylko w czwórnasób. I w czwórnasób silne jest zagrożenie zapanowania paraliżu w większości szeroko pojętej państwowej machiny. A wtedy chcący coś zmienić, czegoś dokonać teoretyczni rządzący znajdą się w sytuacji z koszmarnego snu, kiedy każde poruszenie kosztuje ogromny, niewspółmierny wysiłek, bo powietrze zachowuje się jak niewidzialna smoła.
W sytuacji, w której rząd jest na śmierć i życie skonfliktowany z całością elit i zarazem chce dokonać wszechogarniającej rewolucji, jedyną jego szansą na uniknięcie tej sytuacji i zachowanie własnej sprawczości jest zastraszenie nieżyczliwej części aparatu państwowego. I to skutkuje. Do czasu, kiedy aparat ów odbierze sygnały, świadczące o niepewnej trwałości władzy. Wtedy strach zacznie szybko mijać, a w dodatku pojawi się kontrstrach – przed zemstą ze strony kontrrewolucji.
A w polskich warunkach bywa to niezwykle dotkliwe. W ostatniej „Polityce”, w celu ewidentnie dydaktycznym, cytuje się anonimowego „byłego oficera GROM”, który mówi, że „w firmie nie ma już ludzi, którzy pilnowali teczek, którymi Macierewicz zagrał w 1992 r., ale każdy pamięta, że ten smród ciągnął się za ludźmi latami”.
Wmyślmy się w to przesłanie. Chodzi o to, że żołnierze GROM, na rozkaz prawomocnie powołanych dowódców, działających z kolei na polecenie prawomocnie powołanych przełożonych, ochraniali funkcjonariuszy Biura Studiów MSW, wiozących z Gdańska do Warszawy teczkę Lecha Wałęsy. Nikt nigdy nawet nie próbował twierdzić, by sprawowanie funkcji konwojenta było związane z jakimkolwiek naruszeniem prawa. Odwrotnie, to ewentualna odmowa wykonania owego rozkazu byłaby horrendalnym złamaniem wszystkich zasad, obowiązujących służby mundurowe. A mimo to, jak się okazuje, to zupełnie normalne, standardowe działanie żołnierzy, wykonujących rozkaz, którego w żaden sposób nie można uznać za bezprawny, stało się przyczyną jakichś ich potężnych zawodowych problemów. Niezwykle pouczający jest zarówno sam ten fakt, jak i to, że „Polityka” używa go obecnie w czytelnej intencji wyperswadowania oficerom i urzędnikom nie tylko ponadstandardowej, ale i standardowej lojalności wobec obecnej władzy. To się nazywa pedagogika społeczna na odpowiednią skalę.
Wszystko to jest jeszcze dodatkowo intensyfikowane przez inny jeszcze aspekt sytuacji. Otóż władza elit III RP trwała tak długo, była tak wszechogarniająca i pewna, że dość szerokim segmentom społeczeństwa (w tym i części tych owym elitom przeciwnych) jawiła się sytuacją naturalną. A odebranie im tej władzy – czymś nienaturalnym i z definicji skażonym podejrzeniem o epizodyczność, o tymczasowość.
Ta psychologiczna sytuacja oczywiście była i jest czynnikiem wybitnie niesprzyjającym władzy PiS. Jednak każdy kolejny miesiąc czy kwartał jej trwania przy niezmieniających się sondażach w warunkach ciągłego ognia ze strony opozycji i zagranicy niwelował ów fenomen. Ale przedtem trwał on, powtórzmy, na tyle długo i na tyle był wszechogarniający, że każda zmiana tendencji w tych sondażach grozi łatwym przywróceniem go w pełnej skali. Z oczywistymi a bardzo złymi dla formacji IV RP konsekwencjami.
Te konsekwencje może już teraz zresztą wyczuć każdy, kto ma styczność z PiS-em i, szerzej, jego zapleczem, czyli formacją IV RP. Komuś takiemu trudno nie zauważyć, że ostatnie wydarzenia (porażka brukselska, chaos emanujący z MON, dziwaczne posunięcia ministra Szyszki, kumulujące się wojny rozpoczęte na wszystkich chyba możliwych odcinkach, docierające do publiczności przejawy starć koteryjnych, i wreszcie będące owocem tego wszystkiego sondażowe spadki) powodują w części tej formacji reakcje nerwowości, przygnębienia i pesymizmu. A to może stać się czynnikiem samodzielnym, a dla partii rządzącej destrukcyjnym.
Wszystko to prowadzi nas do paradoksalnego wniosku. Otóż wielu polityków i wiele ugrupowań krytykowano, i słusznie, o nadmierne kierowanie się sondażami, prowadzące do oportunizmu i cynizmu. Jest to podejście słuszne, ale… akurat ja na tyle często krytykuję różne aspekty rządów PiS czy też wyznawanej przez tę partię filozofii, że odważę się tu narazić na zarzut nadskakiwania jej, i powiem: nie wobec ugrupowania Kaczyńskiego. Bowiem w jego wypadku znaczenie sondaży jest wielokrotnie większe niż w wypadku wszystkich innych partii. To, co gdy dotyka innych bywa przeziębieniem, w wypadku PiS bardzo łatwo może się okazać galopującą gruźlicą.
Postawmy sprawę tak: PiS po prostu nie może pozwolić sobie na trwały spadek sondażowy.
Nie oznacza to rzecz jasna, jakoby na dwa i pół roku przed wyborami taka sondażowa dekoniunktura była wyrokiem śmierci. W polityce potrzebny jest spokój, wytrwałość i świadomość, że wszystko może się zmienić. Tytułem przykładu – jeśli rzeczywiście jesienią Unia i Niemcy spróbują narzucić Polsce przymusowe kwoty muzułmańskich migrantów, to trudno sobie wyobrazić lepszy prezent dla rządu. I notowania PiS poszybują. Można sobie wyobrazić jeszcze inne tego rodzaju warianty rozwoju wydarzeń.
Co nie zmienia oczywistego faktu – w wypadku PiS dla odwrócenia sondażowej dekoniunktury żadne, nawet najdalej idące i najboleśniejsze ograniczenie programowe, żadna, nawet najdalej idąca i najboleśniejsza korekta personalna, nie byłaby ofiarą przesadnie wielką.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/334554-to-co-dla-wszystkich-innych-byloby-przeziebieniem-dla-partii-walczacej-z-elitami-moze-byc-gruzlica