Kurz emocji po tzw. wyborze Donalda Tuska, a właściwie udzieleniu mu prolongaty na stanowisku szefa Rady Europejskiej przez 27 krajów UE powoli opada. Co paradoksalne, obie strony, zarówno popierający Tuska jak i jego przeciwnicy, mają się za zwycięzców. Można zaklinać rzeczywistość, przykra prawda jest jednak taka, że w tej szarpaninie o jednego, jakby jedynego i niezastąpionego człowieka przegrali wszyscy, oprócz… samego Tuska.
Zgadzam się z argumentem, że polski rząd nie mógł i nie powinien popierać tej kandydatury. Powodów jest aż nadto, nie tylko jego wrocławskie przemówienie, w którym porównał platformerską hucpę ze śpiewającą posłanką Joanną Muchą w Sejmie do tragicznego grudnia… Każdy trzeźwo myślący ma świadomość, że była to próba puczu, którą sami puczyści przekształcili w tragifarsę, czyniąc małpi gaj z polskiego parlamentu, zaś Donald Tusk, jako szef Rady Europejskiej wyraźnie zaangażował się w tym antyrządowym spektaklu.
Niestety, nie pierwszy raz, dla przypomnienia, optował m.in. za sankcjonowaniem własnego kraju przez UE za sprzeciw wobec narzuconej przez Berlin, absurdalnej polityki imigracyjnej Brukseli, która wtrąciła wspólnotę w największy, egzystencjalny wręcz kryzys w jej dziejach. Przypomnę również, że były premier opuścił Polskę w oparach niezliczonych afer i skandali, wywołanych przez rząd PO-PSL, posługując się pod koniec urzędowania dwukrotnie kłamstwem: w zapowiedzi, że tzw. afera podsłuchowa z udziałem jego ludzi będzie drobiazgowo wyjaśniona, społeczeństwo poinformowane i wyciągnięte konsekwencje, oraz że nie wybiera się do Brukseli, bo ma w kraju wiele do zrobienia…
A zatem, rząd Beaty Szydło, ani nikt poza uwikłanymi w różnorakie układy i zaślepionymi fanatykami PO nie powinien wspierać starań Tuska o zachowanie biurka w Brukseli. I tu zaczyna się problem. W polityce nie liczą się chęci, ani kto miał rację, lecz fakty. A fakt jest taki, że kolędujący do unijnych polityków Grzegorz Schetyna może się cieszyć, jaka piękna katastrofa… - ubolewać przy sejmowej mównicy nad „kompromitacją Polski”, do czego sam się przyczynia, przepraszać zagranicę w imieniu Polaków i planować kolejną, antyrządową zadymę na ulicy…
Tak, była to porażka! Nie dlatego, że w Brukseli wybuchła awantura z naszego powodu, (byłem świadkiem wielu gorszych awantur podczas szczytów UE, gdy również Niemcy i Francuzi skakali sobie do oczu, trzaskali drzwiami, zrywali obrady, gdy np. francuski minister spraw zagranicznych publicznie zwyzywał swego niemieckiego kolegę z urzędu od „szczurołapów”), i nie dlatego, że rząd Beaty Szydło nie miał racji (bo miał), czy że rzekomo skomromitował się na arenie międzynarodowej, gdyż wszystkie bez wyjątku państwa wspólnoty wystąpiły przeciw niemu – czemu akurat nie da się zaprzeczyć. Powtórzę raz jeszcze: w polityce nie liczą się chęci, ani kto miał rację, lecz fakty, a te są takie, że Tusk się obronił, a polski rząd - nie!
Przegrana została już sama przygrywka poprzedzająca głosowanie w tej sprawie. Pomysł wysunięcia kandydatury Jacka Saryusz-Wolskiego z PO, który wbrew twierdzeniom „totalnej opozycji” nie jest postacią nieznaną w UE, który uczestniczył już w rozmowach akcesyjnych, ma lepsze przygotowanie do pełnienia funkcji szefa eurorady i większe doświadczenie niż Tusk, a poza tym nie był uwikłany w żadne afery i skandale, i nie musiał uczyć się języka angielskiego (operuje biegle kilkoma) - był wręcz doskonały. Zadawał bowiem kłam temu, że PiS z jakichś partykularnych, niskich pobudek nie chciał głosować na Polaka w Brukseli, tylko dlatego, że ten wywodził się z szeregów opozycyjnej PO. To Platforma na początek skompromitowała się, pośpiesznie wydalając Saryusza-Wolskiego ze swych szeregów, czym dała dowód na to, że to ona nie jest zdolna i nie akceptuje żadnej formy dialogu z wyłonioną w demokratycznych wyborach partią rządzącą. Pomysł był zatem świetny, wykonanie fatalne!
Kontrkandydat Tuska powinien być zgłoszony dużo wcześniej i dużo wcześniej powinny rozpocząć się gabinetowe zabiegi kuluarowe o poparcie zagranicy. Saryusz-Wolski nie byłby wówczas całkowicie bez szans. To po pierwsze. Po drugie, gdyby z tych kuluarowych rozmów wynikało, że nie uda się zdobyć choćby kilku głosów „za”, należało mieć w zanadrzu plan „b” i „c”, i wdrażać je w zależności od okoliczności. Tak, by w rezultacie nikt nie mógł podawać wyniku tej rozgrywki jako „1:27”… Po trzecie, nie ma co pudrować rzeczywistości, jeśli PiS chce rządzić dłużej, musi wyciągnąć wnioski i konsekwencje.
Za nim o tym, zwrócę jeszcze uwagę na okoliczności poprzedzajacą tę akcję na „łapu-capu”. Pod względem propagandowym MSZ (a w konsekwencji mówi się o całym rządzie i PiS), przegrał swą kampanię już w przedbiegach, i to z kilku powodów. Do zaakceptowania tej czy innej kandydatury wystarczyła kwalifikowana większość głosów, nie mogło więc być mowy o żadej możliwości formalnej blokady postanowienia szczytu w Brukseli. I dalej: wbrew temu, co rozpowszechniała opozycja i powtarzały nie tylko sprzyjające jej media, stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej nie jest zarezerwowane dla byłych premierów, ani nie ma takiego „niepisanego zwyczaju”. Dawniej, a dokładnie aż do 2009 roku, funkcje tę pełnili obligatoryjnie premierzy krajów sprawujących aktualnie prezydencję w UE. Po wejściu w życie traktatu lizbońskiego pierwszym i jedynym „wybranym” przewodniczącym rady był Herman van Rompuy, owszem, były szef belgijskiego rządu, nie można jednak mówić o żadnym „zwyczaju” w przypadku… jednej osoby. Co więcej, gdyby zabiegi polskiej dyplomacji zostały podjęte odpowiednio wcześnie, już wcześniej mogłyby dojść do doprecyzowania niejasnych i ogólnikowych zasad obsadzania tak wysokich stanowisk w UE, co jest notabene konkluzją ostatniego szczytu, już po „wybraniu” Tuska.
„Wybór” biorę w cudzysłów, bowiem w istocie nie ma to z wyborem nic wspólnego, należałoby mówić raczej o wskazaniu przewodniczacego w rezultacie gabinetowych, poufnych ustaleń silniejszych ze słabszymi, jakichś składanych sobie nawzajem obietnic, zobowiązań i przyrzeczeń. Jak skomentował dziennik „Die Welt”, kanclerz Niemiec Angela Merkel, cytuję: „wałkowała” premiera Viktora Orbán (i z pewnością nie tylko jego), aby nie poparł Warszawy…
W całej tej sprawie jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt: w Parlamencie Europejskiem liczą się dwie siły: chadecy z Europejskiej Partii Ludowej (EPL), oraz grupa Socjalistów i Demokratów. PiS należy do szczątkowego ugrupowania Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, liczących zaledwie 74 na… 750 posłów. Po opuszczeniu jego szeregów przez brytyjską Partie Konserwatywną w wyniku „brexitu”, PiS pozostanie na lodzie z kilkoma posłami czeskiej Obywatelskiej Partii Demokratycznej oraz pojedynczymi posłami z politycznego planktonu w PE. Spytam otwarcie: dlaczego PiS do tej pory nie przystąpił do EPL, do której należą zarówno niemieccy chadecy, jak i np. Fidesz premiera Orbána? Na tym forum partia premier Szydło mogłaby zdziałać i uzyskać o wiele, wiele więcej. Premier Orbán głosując przeciw stanowisku polskiego rządu zasłonił się właśnie… lojalnością wobec EPL.
We wspólnocie każdy troszczy się o własne interesy, nikt za nikogo głowy nie będzie za darmo nadstawiał, w imię jakichś ideałów. Jak uczył swych podwładnych i następców żelazny kanclerz Bismarck: „Naszą powinnością nie jest pełnienie urzędu sędziego sprawiedliwości, lecz robienie polityki dla Niemiec”. A polityka, w tym przede wszystkim dyplomacja, jest robotą koronkową, której - co stwierdzam z przykrością - nasz MSZ jeszcze nie opanował. Za dużo było wpadek, także tych banalnych i łatwych do uniknięcia. Na marginesie przegranej potyczki o Tuska efekt końcowy jest taki, że to „partia Jarosława Kaczyńskiego”, jak się podkreśla poza naszymi granicami, wyszła na „awanturnika”, zamiast PO, która nim jest i w pełni na takie miano zasługuje.
Jednym zdaniem, Polacy, nic się nie stało, operacja się udała, pacjent… umarł. Sprawa Tuska zawiera jeszcze jeden istotny podtekst. Wkrótce rozegra się wielka batalia o przyszłość wspólnoty, jako unii różnych prędkości z bardziej zintegrowanym „jądrem” i jego satelitami, czy też unii państw narodowych. Z punktu widzenia wersalskiej czwórki (Francji, Niemiec, Hiszpanii i Włoch), która tymczasem opowiedziała się za tym pierwszym wariantem, rząd PiS jest przeciwnikiem. Jęczenie, że zostaliśmy zdradzeni przez przyjaciół, a już tym bardziej obrażanie się byłoby absolutnie niewskazane. Za kilka dni o awanturze w sprawie udzielenia prolongaty Tuskowi, w tym przez braci Madziarów i naszych partnerów z Grupy Wyszehradzkiej, nikt w Europie (poza opozycją w Polsce) nie będzie pamiętał. Wspólnota ma poważniejsze problemy do rozwiązania, od „brexitu”, po nakreślenie przyszłości dla UE, a i podjęcie prac nad jej kolejnym budżetem. I w tym kontekście nasza pozycja, niestety, uległa osłabieniu, politycy innych krajów zazwyczaj wolą bratać się i przestawać z wygranymi, a nie z przegranymi, choćby ci ostatni mieli rację pod względem etyczno-moralnym. Trzeba też przy tym pamiętać, że dla zagranicy zawsze wygodniejszy będzie rząd bezkonfliktowy, posłusznie podporządkowujący się jej interesom. A więc lekko PiS miał nie będzie i kwestia jego wizerunku, tak w kraju jak i poza nie jest bez znaczenia.
Aby nie potknąć się o własne nogi i móc dalej realizować swój program odnowy, najpierw PiS musi przetrwać u władzy. Każda niedoróbka, każda wpadka, każda nieprzemyślana decyzja obciąża rządowe, a więc i partyjne konto. Nawet najlepszy program i efekty pracy mogą zniknąć w cieniu propagandowych masówek i rozrób na ulicach, a na tym właśnie bazuje aspirant-”premier” Schetyna, który już zapowiedzial kolejny cyrk w parlamencie - bicie piany o ustąpienie rządu premier Beaty Szydło po brukselskiej potyczce i kolejne wyciągnięcie ludzi na antyrządowe manifestacje.
Nie ma dymu bez ognia, nie ma co powtarzać z maniakalnym uporem, przegraliśmy ale wygraliśmy, i… róbmy tak dalej! Należy jak najszybciej wyciągnąć konsekwencje. Wyborcy powinni dostać wyraźny sygnał, że rząd PiS nie jest towarzystwem wzajemnej adoracji, że potrafi się zdyscyplinować, że stać go na odważne zmiany we własnych szeregach. Dobra wola i chęci nie wystarczą, upieranie się przy ministrach, którzy nie przyczyniają sukcesów, lecz - jak w sporcie - łączeni są z porażkami całej reprezentacji jest dla każdego rządu i dla każdej partii działaniem samobójczym.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/331054-jak-wygrac-czyli-przegrac-upieranie-sie-przy-ministrach-ktorzy-nie-przyczyniaja-sukcesow-jest-dla-kazdego-rzadu-i-partii-samobojstwem
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.