Można oczywiście zaklinać rzeczywistość, ale oczywiste jest, że w sprawie Tuska rząd poniósł dotkliwą porażkę. I to zarówno na wewnętrznym, jak i zewnętrznym froncie.
Sens wewnętrzny – podstawowy - całej operacji polegał przecież na tym, żeby nie dać Tuskowi powrócić w glorii światowego przywódcy do Polski w nieznanej teraz nikomu przedwyborczej rzeczywistości 2019 r. Żeby ściągnąć go do kraju teraz, odebrać walor nowości. Skompromitować śledztwami, a przede wszystkim zmusić do wejścia – już teraz, w znacznie dla niego gorszych okolicznościach – do polskiej polityki. I w ten sposób radykalnie zmniejszyć jego szanse w wyborach prezydenckich 2020.
Sens zewnętrzny – mniej istotny – polegał na tym, by udowodnić, iż Polska jest bardzo poważnym, europejskim graczem. Zdolnym śmiałym ruchem zmieniać rzeczywistość i ustanawiać nowe zasady gry.
Na obu tych płaszczyznach polska władza poniosła porażkę. Jeśli chodzi o tę zewnętrzną, bije ona wprost po oczach. Naszego kraju nie poparł nikt. W tym żadne z państw Wyszehradu czy, szerzej, grupy Międzymorza, którego to regionu mieliśmy podobno stawać się liderem. Bardzo brutalnie unaocznione zostało, iż nim nie jesteśmy. Że mimo całego kryzysu Unii wszystkie poza nami kraje postsocjalistyczne orientują się na zachodnie potęgi, a w każdym razie nie chcą z nimi zadzierać w imię… No właśnie – w zasadzie w imię czego? Co niby mieliby zyskać z naszej strony w zamian za pogorszenie relacji z Berlinem?
Polski rząd zalicytował wysoko. Grubo powyżej wagi kart, które miał w ręku. Rozpoczętą przez siebie rozgrywkę jednoznacznie przegrał. W takiej sytuacji wśród wszystkich naszych partnerów z regionu powstaje oczywiste wrażenie, że z Polską trzeba się liczyć jeszcze mniej, niż przed tą porażką.
Porażka jest dotkliwa również na płaszczyźnie zasadniczej, wewnętrznej. Opozycja po raz pierwszy w zasadzie od zawsze ma poczucie tryumfu. A dotąd walczyła z poczuciem beznadziei. Nie należy lekceważyć znaczenia takich psychologicznych momentów. Sam Tusk, będący bardziej przedmiotem niż podmiotem tej rozgrywki, w wielu oczach urósł na skutek jej przebiegu do rangi ważnego, podmiotowego właśnie gracza. Niesłusznie? Zapewne niesłusznie. Ale liczy się wrażenie, a to w oczach wielu działa na jego korzyść. Bo „obronił się, jest znaczy partnerem dla najpotężniejszych”. Może się okazać, że zakończona klęską operacja PiS-u poniekąd w pewnym zakresie reaktywowała takie społeczne postrzeganie Tuska, jakie królowało w okolicach roku 2014, kiedy darzono go respektem (nawet jeśli często niechętnym) jako giganta sceny politycznej. Jego zwolennicy mogą eksploatować narrację, w myśl której teraz Tusk po raz kolejny (po 2007, 2010 i 2011 roku) pokonał Kaczyńskiego. To dobre dla byłego szefa PO polityczne wiano na przyszłość, i w to wiano wyposażył go na własne życzenie polski rząd. Czy Tusk potrafi z niego skorzystać? Nie wiem, możliwe że nie, ale może właśnie potrafi.
Zwolennicy PiS odpowiadają na to często, że to wszystko nieważne, bo tę bitwę trzeba było wytoczy niezależnie od braku szans na zwycięstwo. Bo Tusk w Brukseli był taki nielojalny, tak strasznie prowokował i upokarzał Polskę, że bez protestu cierpieć tego było nie sposób.
To rozumowanie ma jedną zasadniczą wadę. Taką mianowicie, że jeszcze miesiąc temu nie było śladu takich nastrojów. To jasne, że Tusk był wśród zwolenników PiS nielubiany czy niecierpiany. Ale doprawdy nikt nie mówił, że hańbą będzie, jeśli zostanie w Brukseli na następne pół kadencji. Odwrotnie – mówiono o tym że polski rząd może w czasie podejmowania tej decyzji rozsądnie i dyplomatycznie odwrócić na chwilę wzrok. I taka perspektywa nie wzbudzała bynajmniej fali strasznych protestów wśród polityków, działaczy czy wyborców PiS. Te nastroje zostały wykreowane już po podjęciu przez kierownictwo partii politycznej decyzji o próbie zablokowania Tuska. Nie sposób więc owej decyzji na poważnie uzasadniać tymi nastrojami.
Czy to się mogło inaczej skończyć? Skala porażki wydaje się wskazywać, że nie. Liczono, jak rozumiem, na odruch obrony własnego interesu przez państwa narodowe, dla których nie mający poparcia własnego kraju przewodniczący Rady Europejskiej miałby być złowrogim precedensem, grożącym w przyszłości przekazaniem większej władzy instytucjom brukselskim kosztem stolic. Jednak nawet jeśli były jakieś podstawy do takich rachub, okazały się one być bardzo wątłe. Powstaje (nie po raz pierwszy) wrażenie, że stratedzy PiS, pozostając niezwykle efektywnymi graczami na doskonale rozumianej przez siebie scenie wewnętrznej, mają zasadnicze kłopoty ze pojęciem zasad, rządzących grą na scenie zewnętrznej. Próbują aplikować do niej zasady wewnętrzne, ale to się nie udaje, bo udać się nie może.
*Świat się nie skończył, ale porażka jest, powtórzmy, kompletnie oczywista. Tak jak oczywiste jest, że ta bitwa od początku miała niezwykle małe – jeśli jakiekolwiek – szanse na zostanie wygraną. I dlatego nie należało jej wytaczać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/330860-to-nie-jest-koniec-swiata-ale-pis-poniosl-dotkliwa-porazke-i-na-froncie-wewnetrznym-i-zewnetrznym-tej-bitwy-nie-trzeba-bylo-wytaczac