Większość państw członkowskich Unii Europejskiej woli mieć słupa na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej niż kogoś wyrazistego i z charakterem. I woli w ogóle nie zajmować się kwestią zmiany przewodniczącego, bo mogłoby to być nieprzyjemne i wiązać się z renegocjowaniem podziału wpływów i interesów oraz rekompensat. Jest to postrzegane jako nieprzyjemne nawet w stolicach państw grupy wyszehradzkiej (poza Warszawą oczywiście, choć opozycja tkwi w unijnym mainstreamie). W Unii Europejskiej mamy więc obecnie dominację ducha konferencji monachijskiej z 29-30 września 1938 r., czyli strategii na przeczekanie i unikanie kłopotów tak długo, jak się da. To także unikanie zajmowania się konfliktem politycznym w Polsce. Zresztą stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej nie przypisuje się specjalnej rangi, co ponaddwuletnie urzędowanie Donalda Tuska tylko potwierdziło. Wychodzi tu na powierzchnię wszystko to, co od dawna wiemy o Unii Europejskiej: jej gnuśność, oportunizm instytucji i urzędników, prymat zasady świętego spokoju i unikanie kwestii spornych, czyli dominacja strategii wegetacji, a nie rozwoju.
Donald Tusk jako przewodniczący Rady Europejskiej nie przedstawił żadnej wizji rozwoju Unii Europejskiej i z tego powodu większość szefów państw członkowskich spadł kamień z serca. Każdy z nich ma problemy we własnym kraju, więc po co mu jeszcze kłopoty na poziomie całej UE. Koronnym dowodem bierności Tuska i akceptowanej przez unijnych przywódców jego roli słupa jest inicjatywa sprzed zaledwie kilku dni: nieformalnego szczytu Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii. Na ten szczyt Tuska oczywiście nie zaproszono, bo po co. Nie mając na stole żadnej wizji przyszłości UE, liderzy czterech najsilniejszych państw ogłosili, że najlepszym rozwiązaniem będzie unia różnych prędkości. Jest to oczywiście sprzeczne z traktatami europejskimi, ale nikt się tym nie przejmuje, bo jeśli będzie trzeba, znajdą się jakieś bypassy, a resztę załatwi się pod stołem. To wszystko dowodzi, że w Unii Europejskiej i jej instytucjach dominuje duch dekadencji, czyli nastrój panujący w Europie na przełomie XIX i XX wieku. I Donald Tusk w tego ducha dekadencji świetnie się wpisuje. Podobnie zresztą jak przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker.
Nie jest przypadkiem, że szefami zarówno Komisji Europejskiej, jak i Rady Europejskiej są obecnie wieloletni premierzy Luksemburga i Polski, czyli ludzie kompletnie wypaleni i mocno zblazowani, dla których ideałem jest bezwolny sybarytyzm, a nie aktywność. Można powiedzieć, że Tusk i Juncker to krew z krwi obecnej dekadenckiej Unii, gdzie chodzi tylko o utrzymanie dotychczasowego stylu i poziomu życia oraz nieprzejmowanie się przyszłością. Wygląda to tak jak upadek i degeneracja przemysłowej dynastii Essenbecków w znakomitym filmie Luchino Viscontiego z 1969 r. – „Zmierzch bogów”. Przez długi czas dekadenckie nastroje mogą być nawet miłe, pod warunkiem, że nie ma poważnych zagrożeń. Gdy takie się pojawiają, dekadencja okazuje się pułapką, bo prowadzi do kompletnego obezwładnienia i zwycięstwa brutalnych aktywistów, którym się chce. Realna dekadencja przełomu wieków XIX i XX skończyła się wybuchem I wojny światowej i rzezią na nieznaną wcześniej skalę. Dekadencja z czasów pokazanych w filmie „Zmierzch bogów” oraz widoczna na konferencji w Monachium skończyła się rozkwitem niemieckiego nazizmu i zastąpieniem zblazowanych sybarytów przez żądnych krwi brutali, realizujących idee poszerzania przestrzeni życiowej. W efekcie skala rzezi przekroczyła wszystko to, co przerażało podczas I wojny światowej.
Czytaj dalej na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Większość państw członkowskich Unii Europejskiej woli mieć słupa na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej niż kogoś wyrazistego i z charakterem. I woli w ogóle nie zajmować się kwestią zmiany przewodniczącego, bo mogłoby to być nieprzyjemne i wiązać się z renegocjowaniem podziału wpływów i interesów oraz rekompensat. Jest to postrzegane jako nieprzyjemne nawet w stolicach państw grupy wyszehradzkiej (poza Warszawą oczywiście, choć opozycja tkwi w unijnym mainstreamie). W Unii Europejskiej mamy więc obecnie dominację ducha konferencji monachijskiej z 29-30 września 1938 r., czyli strategii na przeczekanie i unikanie kłopotów tak długo, jak się da. To także unikanie zajmowania się konfliktem politycznym w Polsce. Zresztą stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej nie przypisuje się specjalnej rangi, co ponaddwuletnie urzędowanie Donalda Tuska tylko potwierdziło. Wychodzi tu na powierzchnię wszystko to, co od dawna wiemy o Unii Europejskiej: jej gnuśność, oportunizm instytucji i urzędników, prymat zasady świętego spokoju i unikanie kwestii spornych, czyli dominacja strategii wegetacji, a nie rozwoju.
Donald Tusk jako przewodniczący Rady Europejskiej nie przedstawił żadnej wizji rozwoju Unii Europejskiej i z tego powodu większość szefów państw członkowskich spadł kamień z serca. Każdy z nich ma problemy we własnym kraju, więc po co mu jeszcze kłopoty na poziomie całej UE. Koronnym dowodem bierności Tuska i akceptowanej przez unijnych przywódców jego roli słupa jest inicjatywa sprzed zaledwie kilku dni: nieformalnego szczytu Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii. Na ten szczyt Tuska oczywiście nie zaproszono, bo po co. Nie mając na stole żadnej wizji przyszłości UE, liderzy czterech najsilniejszych państw ogłosili, że najlepszym rozwiązaniem będzie unia różnych prędkości. Jest to oczywiście sprzeczne z traktatami europejskimi, ale nikt się tym nie przejmuje, bo jeśli będzie trzeba, znajdą się jakieś bypassy, a resztę załatwi się pod stołem. To wszystko dowodzi, że w Unii Europejskiej i jej instytucjach dominuje duch dekadencji, czyli nastrój panujący w Europie na przełomie XIX i XX wieku. I Donald Tusk w tego ducha dekadencji świetnie się wpisuje. Podobnie zresztą jak przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker.
Nie jest przypadkiem, że szefami zarówno Komisji Europejskiej, jak i Rady Europejskiej są obecnie wieloletni premierzy Luksemburga i Polski, czyli ludzie kompletnie wypaleni i mocno zblazowani, dla których ideałem jest bezwolny sybarytyzm, a nie aktywność. Można powiedzieć, że Tusk i Juncker to krew z krwi obecnej dekadenckiej Unii, gdzie chodzi tylko o utrzymanie dotychczasowego stylu i poziomu życia oraz nieprzejmowanie się przyszłością. Wygląda to tak jak upadek i degeneracja przemysłowej dynastii Essenbecków w znakomitym filmie Luchino Viscontiego z 1969 r. – „Zmierzch bogów”. Przez długi czas dekadenckie nastroje mogą być nawet miłe, pod warunkiem, że nie ma poważnych zagrożeń. Gdy takie się pojawiają, dekadencja okazuje się pułapką, bo prowadzi do kompletnego obezwładnienia i zwycięstwa brutalnych aktywistów, którym się chce. Realna dekadencja przełomu wieków XIX i XX skończyła się wybuchem I wojny światowej i rzezią na nieznaną wcześniej skalę. Dekadencja z czasów pokazanych w filmie „Zmierzch bogów” oraz widoczna na konferencji w Monachium skończyła się rozkwitem niemieckiego nazizmu i zastąpieniem zblazowanych sybarytów przez żądnych krwi brutali, realizujących idee poszerzania przestrzeni życiowej. W efekcie skala rzezi przekroczyła wszystko to, co przerażało podczas I wojny światowej.
Czytaj dalej na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/330776-sprawa-wyboru-tuska-dowodzi-ze-w-ue-dominuje-dekadencja-i-nastroj-z-konferencji-w-monachium-w-1938-r