Gdyby rząd premier Beaty Szydło poparł kandydaturę Donalda Tuska, zamknąłby sobie kilka istotnych furtek w polityce wewnętrznej. Po pierwsze, jakakolwiek krytyka Tuska podczas kolejnych 30 miesięcy (2,5 roku kadencji przewodniczącego Rady Europejskiej) byłaby zbywana argumentem: „Przecież sami go poparliście”. Po drugie, jakiekolwiek próby pociągnięcia Tuska do odpowiedzialności przed wymiarem sprawiedliwości w Polsce, natrafiałyby na celną kontrę: „Najpierw go poparliście, teraz chcecie wsadzić do więzienia”. Po trzecie wreszcie, Tusk w fotelu szefa Rady Europejskiej jest politykiem bezstronnym, jeśli chodzi o Francję, Włochy czy nawet Węgry, ale w sprawie Polski wychodzi z niego cała natura. Jak na dłoni widać to było przy okazji grudniowych awantur w Sejmie.
Kierujący rządem i polską dyplomacją uznali, że nie będą połykać tej żaby (czy słusznie - o tym za chwilę), a wyjście, jakie wybrano było majstersztykiem, biorąc pod uwagę wyłącznie efekty w polityce wewnętrznej.
Operacja „Saryusz-Wolski” przesunęła Prawo i Sprawiedliwość do zdecydowanej ofensywy. Przejęcie od Platformy niezwykle cenionego europosła to solidny cios między oczy dla Grzegorza Schetyny i całej czeredy europosłów PO, z Różą Thun na czele. Widać to było w niezwykle nerwowych reakcjach polityków tej partii. Wesoło wyglądają próby dezawuowania tej kandydatury („Nie ma szans, Tusk pewny swego”) z jednoczesnymi tezami („Tusk przez to nie zostanie szefem!”).
Idę zresztą o zakład, że gdyby podobny zabieg zastosował Donald Tusk (w odwrotną stronę, jak w przypadku transferu Sikorskiego czy, na mniejszą skalę, Kluzik czy Kamińskiego), komentatorzy rozpływaliby się w zachwycie. A że tym razem to Jarosław Kaczyński namówił ważną postać z „europejskiej” części Platformy… Cóż, zachwytów nie słychać. Nie ma się co dziwić, tu trzeba by napisać osobną rozprawkę o fascynacji dużej części dziennikarzy postacią Tuska. Momentami niemal zakochanie.
Saryusz-Wolski to polityk trochę z innego świata niż ten, do którego przyzwyczailiśmy się w ostatnich miesiącach i latach. Sam w PO nie był darzony wielką sympatią, którą jednak rekompensował ogromny szacunek, respekt wobec jego wiedzy i zwyczajny strach. Sam zainteresowany zamiast wrzeszczeć o końcu demokracji i prosić o reakcję Brukseli na rządy PiS, z mozołem upominał się o polskie interesy w sprawie polityki energetycznej. Doceniałem go jeszcze zanim pojawił się pomysł, by zaczął orbitować wokół PiS.
PiS zyskało więc na sile, weszło do jeszcze wyższej wagi, pokazało swoją otwartość na ludzi spoza twardego jądra partii, wręcz zademonstrowało przewagę nad coraz bardziej bezradną Platformą. A do tego zepchnęło Tuska na pozycje „niemiecki kandydat”. Co by nie mówić, wyborcy i komentatorzy, którzy dopominali się wysłania jakiegoś profesjonalnego sygnału przez PiS, powinni być zadowoleni. Wszystko to procentuje i procentować będzie jeszcze bardziej, jeśli Saryusz-Wolski (przy spodziewanym niepowodzeniu misji z kandydowaniem) zostanie wykorzystany przez ekipę rządową i polską dyplomację.
Efekt w polityce wewnętrznej jest bezsprzeczny i gdyby chodziło wyłącznie o niego, to PiS mogłoby odtrąbić wielki sukces. Ale przecież gra jest tym razem większa.
Co naturalne, pojawią się oczywiste pytania, ile głosów zbierze kandydatura Saryusz-Wolskiego, jakie kraje go poprą, mówiąc wprost - jaką siłę ma dyplomacja kierowana przez Witolda Waszczykowskiego, jakie są możliwości rządu Szydło w UE. Samo wprowadzenie nowego kandydata jest pewną wartością samą w sobie, otwarciem nowych pól gry i dyskusji, ale nie o same debaty tutaj przecież chodzi.
Pierwsze sygnały nie napawają optymizmem (brak wsparcia ze strony Grupy Wyszehradzkiej, twarde stanowisko EPL), choć chciałbym wierzyć, że rację ma tutaj Konrad Szymański, przekonując, że cały scenariusz z kandydaturą europosła PO nie był napisany na kolanie. Pokażą to najbliższe dni.
Szymański: Saryusz-Wolski doskonale wie, co robi. „To nie jest scenariusz napisany w parę minut”
Drugą - równie istotną, jeśli nie ważniejszą - kwestią jest to, kto zostanie szefem Rady Europejskiej. Jeśli, mimo wszystko i bez wsparcia Polski, unijne kraje wybiorą Tuska, ruch PiS będzie oceniony (przez opinię publiczną w Polsce, ale i kraje zagraniczne) jako symboliczna porażka. Jeśli zaś nowym szefem Rady Europejskiej zostanie któryś z socjalistów, niechęć do naszego kraju może nie być tylko werbalna i mało szkodliwa (jak u Tuska), ale nabrać bardziej realnych kształtów. Jeszcze inna rzecz, że stanowisko Tuska jest - przynajmniej w teorii - tylko administracyjne.
Niewątpliwy sukces w polityce wewnętrznej może zostać przykryty przez porażkę na arenie międzynarodowej. To ryzyko, z którym z pewnością liczy się rząd. Niechęć do Tuska jest oczywista i naturalna (zwłaszcza biorąc pod uwagę wymiar polskiej polityki), ale nie może przesłonić interesów naszego kraju (jak choćby nastawienie ewentualnego następcy Tuska w sprawie napływu imigrantów). Oby ta myśl była obecna podczas kolejnych serii negocjacji i dyskusji.
No chyba, że polska dyplomacja zaskoczy skutecznością, a Saryusz-Wolski zostanie przewodniczącym Rady Europejskiej. Ale wtedy zamiast pełnych wątpliwości analiz będzie trzeba pisać szczere peany o naszym MSZ.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/330190-operacja-saryusz-wolski-to-majstersztyk-jesli-chodzi-o-efekt-w-polityce-wewnetrznej-ale-gra-jest-przeciez-wieksza