Mecenas Stefan Hambura napisał kolejny list do kanclerz Angeli Merkel w sprawie przywrócenia Polakom w Niemczech statusu mniejszości narodowej. Kolejny, jako że napisał ich już kilka na marginesie kolejnych obchodów jubileuszy zawarcia polsko-niemieckiego traktatu tzw. dobrosąsiedzkiego - zawsze z tym samym, odmownym skutkiem. Do napisania ostatniego listu skłoniła go wizyta pani kanclerz w naszym kraju. Czy i tym razem mógł równie dobrze wysłać go na Berdyczów…?
W skrócie chodzi o to, że formalnie polska diaspora istniała w Niemczech aż do delegalizacji przez Hermanna Göringa, który dopiero pół roku (sic!) po napaści III Rzeszy na Polskę, dokładnie 27 lutego 1940 r. wydał rozporządzenie, na mocy którego zdelegalizowano i pozbawiono majątku wszystkie polskie stowarzyszenia, a ich działaczy (ok. 2 tys.) wywieziono do obozów koncentracyjnych. Niestety, ów akt hitlerowskiego bezprawia ma reperkusje do dziś. Polacy w Niemczech nadal są tylko „obywatelami RFN przyznającymi się do polskich korzeni”, wciąż dopominającymi się o przywrócenie należnych im praw.
Czy na bezprawiu można opierać funkcjonowanie państwa prawa? Okazuje się, można, a kwestia polskiej mniejszości w Niemczech, która jest, a jakby jej nie było, jest tego najlepszym dowodem. W zakonserwowaniu tej kuriozalnej sytuacji wydatnie pomogli nasi negocjatorzy zawartego 26 lat temu polsko-niemieckiego traktatu tzw. dobrosąsiedzkiego, którzy przystali na dyskryminujący zapis, a mianowicie: Artykuł 20 tego układu traktuje o prawach mniejszości niemieckiej w naszym kraju, choć takowa w czasach PRL formalnie nie istniała, oraz o… „osobach w Republice Federalnej Niemiec, posiadających niemieckie obywatelstwo”, mimo korzystania przed wojną przez niemieckich Polaków ze statusu mniejszości narodowej.
O ile przyznanie tych praw polskim Niemcom było słuszne, o tyle definicję o polskich „osobach” w RFN można uznać za prolongatę hitlerowskiego rozporządzenia; stosowane jeszcze w czasach Republiki Weimarskiej określenie „nationale Minderheit” (mniejszość narodowa) decydenci III Rzeszy zastąpili wówczas terminem „polnische Volksgruppe” i - co zakrawa na kuriozum - pojęcie „grupa” znalazło się również w… niemiecko-polskim traktacie z 1991 r.
Ma to olbrzymie konsekwencje i wbrew pozorom nie chodzi tylko o pieniądze, które polska diaspora powinna otrzymywać - a nie dostaje - na kultywowanie tradycji i naukę języka, ani o zwrot jej przedwojennych nieruchomości i depozytów np. z Banku Słowiańskiego, Unii, Pomocy czy Skarbony, zagarniętych przez Preussische Staatsbank, Deutsche Bank, Dresdner Bank oraz Commerz i Privatbank. Istotą rzeczy są skutki prawne i polityczne. Reprezentanci niemieckiej diaspory w Polsce nie muszą pokonywać 5 proc. progu wyborczego i mają swoich przedstawicieli w parlamencie, o czym środowisko polskie w RFN może tylko marzyć. Polscy Niemcy dostają obligatoryjnie wielomilionowe dotacje na ich potrzeby, niemieccy Polacy - mówiąc wprost - żebrzą we władzach o każde euro, bez, co wykazało życie, większych efektów.
Po raz pierwszy problem jawnych dysproporcji w tym niby równorzędnym traktowaniu poruszony został pięć lat temu, tuż przed uroczystymi obchodami 20.lecia podpisania traktatu dobrosąsiedzkiego. Miażdżące wręcz dane mówiły same za siebie, w powietrzu wisiał skandal: na każde euro wydane w RFN na naukę języka polskiego przypadało w Polsce po 2 tys. euro na nauczanie polskich Niemców języka przodków. Udzielane wsparcie z polskiego budżetu dla mniejszości niemieckiej w naszym kraju opiewało na około 20 mln euro rocznie, zaś rząd RFN wysupłał w tym samym czasie na rzecz niemieckich Polaków… niespełna 2 mln euro.
Przyznam, że gdy słyszę argumenty niektórych naszych polityków i dziennikarzy w obronie niemieckich władz, które rzekomo nie mogą przywrócić Polakom w RFN statusu mniejszości, ponieważ „się nie należy” i musiałyby przyznać taki sam status np. Turkom, cierpnie mi skóra na plecach. Liczba obywateli polskiego pochodzenia szacowana jest dziś w Niemczech na około 2 mln. To prawda, że większość stanowią emigranci ekonomiczni z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, ale co ma piernik do wiatraka? Polacy stanowili grupę etniczną w Niemczech od wielu wieków i ich potomkowie żyją do dziś.
W ekspertyzie opracowanej w 2009 roku przez niemiecki Instytut Stosunków Zagranicznych (ifa), notabene na zlecenie rządu RFN, odnotowano, że 62,8 proc. obywateli Niemiec z polskimi korzeniami ocenia swą znajomość języka polskiego na „bardzo dobrą”, a tylko 16,5 proc. na „niewielką”. Autor tej analizy, historyk Sebastian Nagle zwrócił ponadto uwagę, że przodkowie 1,5-2 mln obywateli Niemiec, którzy „z powodu pochodzenia mają szczególny stosunek do języka polskiego, kultury i tradycji” wywodzą się z okresu rozbiorów Polski, począwszy od 1772 roku.Wtedy nazywano ich „preussische Polen”, nieco później, w okresie industrializacji „Ruhrpolen”, i była to „wewnętrzna migracja” polskiej ludności. Inni historycy sięgają jeszcze wcześniejszych dat i wskazują, że początek migracji Polaków na terenie Niemiec nastąpił za króla Augusta II Mocnego, po zawarciu unii personalnej Polski z Saksonią. Jeszcze inni zwracają uwagę, że niegdyś zamieszkiwały plemiona słowiańskie, czego wyrazem są dzisiejsze, zniemczone nazwy miast i miasteczek na tym obszarze.
Według ekspertyzy przygotowanej przed kilku laty dla Departamentu Prawno Traktatowego polskiego MSZ, liczba ludności polskiej w granicach Rzeszy Niemieckiej wynosiła przed I wojną światową aż 4 mln. W 1922 roku przedstawiciele oficjalnie uznanej polskiej mniejszości zasiadali w 283 organach administracji lokalnej. Mniejszość polska w Niemczech nie rozpuściła się w sinej mgle, a wiele jej organizacji, jak np. ponad stuletnia „Oświata” czy Związek Polaków w Niemczech (ZPwN) istnieje do dziś. Już po drugiej wojnie światowej, w maju 1946 r. powstał w Westfalii Związek Byłych Więźniów Politycznych Mniejszości Polskiej w Niemczech, który daremnie ubiegał się o restytucję stanu rzeczy sprzed wówczas sześciu lat. Obecnie do określenia polskiej diaspory używa się semantycznych dziwolągów, jak „polskojęzyczni obywatele”, „współobywatele z polskim pochodzeniem” itp. Jak na ironię, ZPwN jest współzałożycielem Federacji Europejskich Mniejszości Narodowych, czego odmawia mu się w jego własnym kraju. W kuluarowych rozmowach niemieccy politycy przyznają, że „z moralnego punktu widzenia” Polacy powinni odzyskać dawne prawa. Mają też świadomość, że „argument turecki” jest kuriozalny, bowiem Turcy - w przeciwieństwie do Polaków - nigdy nie stanowili w Niemczech grupy etnicznej. W kwestii formalnej, za mniejszości uznane są w RFN duńska, fryzyjska, serbołużycka, oraz zaakceptowana przez władze nie tak dawno mniejszość Sinti i Romów (de facto przybyszów z Półwyspu Indochińskiego).
Jak do tej pory sądy niemieckie oddalały wszelkie pozwy składane przez członków organizacji polonijnych, prześladowanych przez władze faszystowskie. Odwołania do wyższych instancji nie przynosiły żadnych rezultatów. Postulatów mniejszości nie uwzględniono też w ustawie z 1965 r. dotyczącej odszkodowań, choć nikt nie ma wątpliwości, że rozporządzenie z 1940 r. było pogwałceniem prawa międzynarodowego i – jak twierdzą eksperci - należy je uznać za nieważne ab initio. Powinno więc nastąpić automatycznie przywrócenie stanu poprzedzającego (restitutio in integrum). Tymczasem, mimo upływu ponad 70 lat od zakończenia wojny, Polacy w Niemczech wciąż pozostają zakładnikami Göringa.
cd na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Mecenas Stefan Hambura napisał kolejny list do kanclerz Angeli Merkel w sprawie przywrócenia Polakom w Niemczech statusu mniejszości narodowej. Kolejny, jako że napisał ich już kilka na marginesie kolejnych obchodów jubileuszy zawarcia polsko-niemieckiego traktatu tzw. dobrosąsiedzkiego - zawsze z tym samym, odmownym skutkiem. Do napisania ostatniego listu skłoniła go wizyta pani kanclerz w naszym kraju. Czy i tym razem mógł równie dobrze wysłać go na Berdyczów…?
W skrócie chodzi o to, że formalnie polska diaspora istniała w Niemczech aż do delegalizacji przez Hermanna Göringa, który dopiero pół roku (sic!) po napaści III Rzeszy na Polskę, dokładnie 27 lutego 1940 r. wydał rozporządzenie, na mocy którego zdelegalizowano i pozbawiono majątku wszystkie polskie stowarzyszenia, a ich działaczy (ok. 2 tys.) wywieziono do obozów koncentracyjnych. Niestety, ów akt hitlerowskiego bezprawia ma reperkusje do dziś. Polacy w Niemczech nadal są tylko „obywatelami RFN przyznającymi się do polskich korzeni”, wciąż dopominającymi się o przywrócenie należnych im praw.
Czy na bezprawiu można opierać funkcjonowanie państwa prawa? Okazuje się, można, a kwestia polskiej mniejszości w Niemczech, która jest, a jakby jej nie było, jest tego najlepszym dowodem. W zakonserwowaniu tej kuriozalnej sytuacji wydatnie pomogli nasi negocjatorzy zawartego 26 lat temu polsko-niemieckiego traktatu tzw. dobrosąsiedzkiego, którzy przystali na dyskryminujący zapis, a mianowicie: Artykuł 20 tego układu traktuje o prawach mniejszości niemieckiej w naszym kraju, choć takowa w czasach PRL formalnie nie istniała, oraz o… „osobach w Republice Federalnej Niemiec, posiadających niemieckie obywatelstwo”, mimo korzystania przed wojną przez niemieckich Polaków ze statusu mniejszości narodowej.
O ile przyznanie tych praw polskim Niemcom było słuszne, o tyle definicję o polskich „osobach” w RFN można uznać za prolongatę hitlerowskiego rozporządzenia; stosowane jeszcze w czasach Republiki Weimarskiej określenie „nationale Minderheit” (mniejszość narodowa) decydenci III Rzeszy zastąpili wówczas terminem „polnische Volksgruppe” i - co zakrawa na kuriozum - pojęcie „grupa” znalazło się również w… niemiecko-polskim traktacie z 1991 r.
Ma to olbrzymie konsekwencje i wbrew pozorom nie chodzi tylko o pieniądze, które polska diaspora powinna otrzymywać - a nie dostaje - na kultywowanie tradycji i naukę języka, ani o zwrot jej przedwojennych nieruchomości i depozytów np. z Banku Słowiańskiego, Unii, Pomocy czy Skarbony, zagarniętych przez Preussische Staatsbank, Deutsche Bank, Dresdner Bank oraz Commerz i Privatbank. Istotą rzeczy są skutki prawne i polityczne. Reprezentanci niemieckiej diaspory w Polsce nie muszą pokonywać 5 proc. progu wyborczego i mają swoich przedstawicieli w parlamencie, o czym środowisko polskie w RFN może tylko marzyć. Polscy Niemcy dostają obligatoryjnie wielomilionowe dotacje na ich potrzeby, niemieccy Polacy - mówiąc wprost - żebrzą we władzach o każde euro, bez, co wykazało życie, większych efektów.
Po raz pierwszy problem jawnych dysproporcji w tym niby równorzędnym traktowaniu poruszony został pięć lat temu, tuż przed uroczystymi obchodami 20.lecia podpisania traktatu dobrosąsiedzkiego. Miażdżące wręcz dane mówiły same za siebie, w powietrzu wisiał skandal: na każde euro wydane w RFN na naukę języka polskiego przypadało w Polsce po 2 tys. euro na nauczanie polskich Niemców języka przodków. Udzielane wsparcie z polskiego budżetu dla mniejszości niemieckiej w naszym kraju opiewało na około 20 mln euro rocznie, zaś rząd RFN wysupłał w tym samym czasie na rzecz niemieckich Polaków… niespełna 2 mln euro.
Przyznam, że gdy słyszę argumenty niektórych naszych polityków i dziennikarzy w obronie niemieckich władz, które rzekomo nie mogą przywrócić Polakom w RFN statusu mniejszości, ponieważ „się nie należy” i musiałyby przyznać taki sam status np. Turkom, cierpnie mi skóra na plecach. Liczba obywateli polskiego pochodzenia szacowana jest dziś w Niemczech na około 2 mln. To prawda, że większość stanowią emigranci ekonomiczni z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, ale co ma piernik do wiatraka? Polacy stanowili grupę etniczną w Niemczech od wielu wieków i ich potomkowie żyją do dziś.
W ekspertyzie opracowanej w 2009 roku przez niemiecki Instytut Stosunków Zagranicznych (ifa), notabene na zlecenie rządu RFN, odnotowano, że 62,8 proc. obywateli Niemiec z polskimi korzeniami ocenia swą znajomość języka polskiego na „bardzo dobrą”, a tylko 16,5 proc. na „niewielką”. Autor tej analizy, historyk Sebastian Nagle zwrócił ponadto uwagę, że przodkowie 1,5-2 mln obywateli Niemiec, którzy „z powodu pochodzenia mają szczególny stosunek do języka polskiego, kultury i tradycji” wywodzą się z okresu rozbiorów Polski, począwszy od 1772 roku.Wtedy nazywano ich „preussische Polen”, nieco później, w okresie industrializacji „Ruhrpolen”, i była to „wewnętrzna migracja” polskiej ludności. Inni historycy sięgają jeszcze wcześniejszych dat i wskazują, że początek migracji Polaków na terenie Niemiec nastąpił za króla Augusta II Mocnego, po zawarciu unii personalnej Polski z Saksonią. Jeszcze inni zwracają uwagę, że niegdyś zamieszkiwały plemiona słowiańskie, czego wyrazem są dzisiejsze, zniemczone nazwy miast i miasteczek na tym obszarze.
Według ekspertyzy przygotowanej przed kilku laty dla Departamentu Prawno Traktatowego polskiego MSZ, liczba ludności polskiej w granicach Rzeszy Niemieckiej wynosiła przed I wojną światową aż 4 mln. W 1922 roku przedstawiciele oficjalnie uznanej polskiej mniejszości zasiadali w 283 organach administracji lokalnej. Mniejszość polska w Niemczech nie rozpuściła się w sinej mgle, a wiele jej organizacji, jak np. ponad stuletnia „Oświata” czy Związek Polaków w Niemczech (ZPwN) istnieje do dziś. Już po drugiej wojnie światowej, w maju 1946 r. powstał w Westfalii Związek Byłych Więźniów Politycznych Mniejszości Polskiej w Niemczech, który daremnie ubiegał się o restytucję stanu rzeczy sprzed wówczas sześciu lat. Obecnie do określenia polskiej diaspory używa się semantycznych dziwolągów, jak „polskojęzyczni obywatele”, „współobywatele z polskim pochodzeniem” itp. Jak na ironię, ZPwN jest współzałożycielem Federacji Europejskich Mniejszości Narodowych, czego odmawia mu się w jego własnym kraju. W kuluarowych rozmowach niemieccy politycy przyznają, że „z moralnego punktu widzenia” Polacy powinni odzyskać dawne prawa. Mają też świadomość, że „argument turecki” jest kuriozalny, bowiem Turcy - w przeciwieństwie do Polaków - nigdy nie stanowili w Niemczech grupy etnicznej. W kwestii formalnej, za mniejszości uznane są w RFN duńska, fryzyjska, serbołużycka, oraz zaakceptowana przez władze nie tak dawno mniejszość Sinti i Romów (de facto przybyszów z Półwyspu Indochińskiego).
Jak do tej pory sądy niemieckie oddalały wszelkie pozwy składane przez członków organizacji polonijnych, prześladowanych przez władze faszystowskie. Odwołania do wyższych instancji nie przynosiły żadnych rezultatów. Postulatów mniejszości nie uwzględniono też w ustawie z 1965 r. dotyczącej odszkodowań, choć nikt nie ma wątpliwości, że rozporządzenie z 1940 r. było pogwałceniem prawa międzynarodowego i – jak twierdzą eksperci - należy je uznać za nieważne ab initio. Powinno więc nastąpić automatycznie przywrócenie stanu poprzedzającego (restitutio in integrum). Tymczasem, mimo upływu ponad 70 lat od zakończenia wojny, Polacy w Niemczech wciąż pozostają zakładnikami Göringa.
cd na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/326418-pytanie-do-kanclerz-merkel-czy-na-bezprawiu-mozna-opierac-panstwo-prawa-polonia-czeka-na-przywrocenie-statusu-mniejszosci
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.