Martin Schulz, do niedawna przewodniczący Parlamentu Europejskiego, a od niedzieli oficjalny kandydat SPD na kanclerza Niemiec we wrześniowych wyborach parlamentarnych, wygłosił ostre przemówienie programowe, którego wydźwięk sprowadza się do jednego: Martin Schulz jako kanclerz chce być – po przegranej Hillary Clinton w Ameryce – nadzieją i obrońcą obozu liberalnego.
Nieprzypadkowo Schulz zaatakował Donalda Trumpa, zarzucając mu znieważanie w skandaliczny i niebezpieczny sposób różnych mniejszości. Jak pogróżka zabrzmiało zdanie, że Trump naruszył tabu i nie można tego tolerować.
Jakie tabu? Zapewne chodzi o zerwanie z polityczną poprawnością i próby nazywania rzeczy po imieniu, tak jak one się naprawdę mają. Tabu w języku liberalnej lewicy jest wszystko, co odpowiada konserwatywnej – lub szerzej – prawicowej wrażliwości, szacunek do wartości chrześcijańskich, odrzucanie wielokulturowości, pielęgnowanie narodowych tradycji i – wreszcie – rozumienie demokracji jako rzeczywistej reprezentacji wszystkich obecnych w społeczeństwie nurtów i poglądów.
Schulz wyraźnie mówi o tym, gdy zapowiada walkę przeciwko rasistom, ekstremistom i populistom, a w wywiadzie dla „Bild am Sontag” precyzuje, że jego głównym wrogiem jest prawica.
Gdyby Schulz zdołał pokonać w wyborach Angelę Merkel, zapowiada się ponury okres w stosunkach polsko-niemieckich. Lider SPD jest nie tylko przeciwnikiem rządzącej w Polsce prawicy, czemu dał wielokrotnie wyraz jako przewodniczący PE, ale także sprawia wrażenie człowieka, którego charakteryzuje protekcjonalny, lekceważący stosunek do Polski i Polaków – tej hołoty, która – jak niedawno sugerował niedoszły kandydat na prezydenta Francji Alain Juppe – nie dojrzała do demokracji.
Schulz wprost grozi Polsce i pozostałym krajom Grupy Wyszehradzkiej, że jeśli nie przyjmą narzucanych im kwot imigrantów, to będzie trzeba zastanowić się nad konsekwencjami finansowymi, co może oznaczać jedynie ucięcie funduszy unijnych. Można tu złośliwie zauważyć, że albo Schulz nie odzwyczaił się jeszcze od swojego poprzedniego stanowiska, albo – przeciwnie – uważa Unię Europejską za instrument w rękach polityki niemieckiej, dzięki któremu Niemcy mogą wymuszać na całej Unii korzystne dla siebie rozwiązania. Dla Schulza jedyna Polska, jaką byłby w stanie tolerować, to Polska uległa, rządzona przez zapatrzoną w niemieckie przywództwo liberalną ekipę. Ekipę, która nigdy nie dopuści do głosu prawicowej ekstremy.
Objęcie władzy w Berlinie przez Schulza byłoby nie tylko katastrofą dla stosunków polsko-niemieckich, ale też zagrożeniem dla całej Unii Europejskiej. Schulz to człowiek mijającej epoki, przeciwstawiający się demokratycznym zmianom na kontynencie. Jednocześnie reprezentuje partię, która przychylnie odnosi się do współpracy z Rosją. Jego zwycięstwo z pewnością ucieszyłoby Władimira Putina, Schulz gwarantuje bowiem jakąś formę resetu w relacjach Berlina z Moskwą, powrót do współpracy gospodarczej, a w konsekwencji poważne osłabienie spójności Unii Europejskiej.
Jednak Schulz nie przejmuje się spójnością Unii Europejskiej. On – podobnie jak wspomniany Juppe – uważa przyjęcie krajów Europy Środkowej do Unii za błąd. Marginalizacja tych krajów i wyrzucenie ich poza obręb zachodniej wspólnoty niespecjalnie by go pewnie zmartwiło.
W najlepiej pojętym polskim interesie byłoby więc utrzymanie władzy przez Angelę Merkel. Niezależnie jednak od tego, jakie będą wyniki wrześniowych wyborów w Niemczech, Martin Schulz będzie odgrywał w Berlinie dużą rolę. I z pewnością skomplikuje on i tak już niełatwe stosunki polsko-niemieckie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/325364-martin-schulz-to-najgorsze-co-moze-sie-przydarzyc-stosunkom-polsko-niemieckim